– Gorączkuje się pani – wtrąciła Madzia.
– Nie, paniuńciu – odpowiedziała już spokojniej gospodyni – tylko mnie serce boli na taką niesprawiedliwość. Ja zdzieram ręce do łokcia, nauczycielki psują sobie płuca, nic nie użyłyśmy, nic nie mamy i – nad nami nikt się nie lituje. A pani przełożona wydawała po kilka tysięcy rubli rocznie, gubi pensję, nie pomyśli, co z nami będzie, i nam nie wolno jeszcze dbać o siebie?… Oj!… niech paniuńcia nie zwłóczy, ale niech idzie do Malinowskiej, bo może przepaść i ten lichy zarobek, jaki jest.
– Mój Boże, mój Boże!… – mówiła Madzia jakby do siebie. – Tyle wykształciła nauczycielek dobrze płatnych, tyle uczennic bogato wyszło za mąż, tyle z nich ma pieniądze i żadna nie dopomaga…
– Płaciły za naukę – przerwała panna Marta. – Wreszcie jakże jej pomogą: mają zebrać składkę?… A nie każda przecie jest panną Solską, która tak sobie od ręki daje sześć tysięcy rubli… Nam nikt nie da i sześciu złotych.
Gospodyni widząc, że Madzia chce iść, schwyciła ją za rękę i rzekła:
– No, ale paniuńcia nikomu o tym nie wspomni, cośmy tu mówiły?…
– Komuż by, droga pani?… – odparła Madzia wzruszając ramionami i pożegnała ją.
„Cóż to za okropny świat!… – myślała idąc na górę. – Dopóki człowiek ma pieniądze, padają przed nim na kolana, ale kamienują go, gdy zubożał…”.
Rozmowa z panną Martą zrobiła na niej ogromne wrażenie. Nie chciała wierzyć, a jednak w ciągu godziny pani Latter coś straciła w jej oczach. Do tej pory wydawała się jej półboginią pełną władzy, mądrości i tajemniczego majestatu; dziś rozwiał się obłok i wyszła z niego kobieta, zwyczajna kobieta, podobna do panny Malinowskiej, nawet do panny Marty, tylko – nieszczęśliwsza od nich.
Miejsce obawy wobec przełożonej zajęło współczucie i litość. Madzia przypomniała sobie panią Latter leżącą na kanapce i usiłowała odgadnąć: o czym też myśli kobieta niepewna o przyszłość dzieci i która nie wie, czym jutro nakarmić pupilki?
„Muszę ją ratować!… – rzekła Madzia. – Napiszę do Ady…”.
Lecz przeciw projektowi wystąpił poważny zarzut. Przede wszystkim Ada już pożyczyła pani Latter sześć tysięcy rubli, o czym wiedziano nawet na pensji. A po wtóre – panna Solska, która jeszcze przed Bożym Narodzeniem lękała się, ażeby jej brat nie zakochał się w Helenie – dziś, kiedy się to stało (o czym również mówiono na pensji), mogła stracić sympatię i do Heleny, i do jej matki.
– Tak, tak!… – szepnęła – Ada nie jest zadowolona; widać to z listów…
Listy panny Solskiej do Madzi były krótkie, nieczęste, lecz pomimo ukrywania się czuć w nich było gorycz i żal do Helenki.
„Helena traktuje serce jak zabawkę” – pisała Ada w jednym liście. – „Zanadto kokietuje wszystkich mężczyzn” – mówiła w drugim. A w ostatnim, pisanym przed dwoma tygodniami, znalazło się zdanie: „Niekiedy z rozpaczą myślę, że Stefan nie będzie szczęśliwy…”.
– Nie, w tych warunkach nie wypada odwoływać się o pomoc do panny Solskiej.
Nagle przyszło Madzi na myśl, że naturalnym opiekunem Helenki i jej rodziny jest przecie sam pan Solski.
„Jeżeli kocha Helenkę i chce się z nią żenić – mówiła sobie – to nie dopuści do bankructwa jej matki… Owszem, powinien by się obrazić, gdyby nie doniesiono mu o tym…”.
I już chciała pisać do pana Stefana, lecz – przestraszyła się własnego zuchwalstwa.
„Boże, nieuleczalna ze mnie idiotka!… – szepnęła. – Jakże mogę zdradzać tajemnicę pani Latter i protegować ją u człowieka, którego widziałam raz w życiu?…”.
„Dębicki!… – błysnęło jej nazwisko i prawie zobaczyła przed sobą apatyczną twarz i niebieskie oczy matematyka. – On mnie nie wyda… on poradzi… on najlepiej załatwi… Rozumie się!… Przecież jest przyjacielem Solskiego, bibliotekarzem, mieszka w jego domu…”.
Lecz Dębicki został prawie wypędzony z pensji z winy Helenki, a pani Latter nawet nie przeprosiła go. Co więc począć, gdyby odpowiedział: mnie nic nie obchodzi pani Latter…
„Nie, on tego nie powie i mogąc uratować nieszczęśliwą kobietę nie zgubi jej…”.
Madzia tę noc przeleżała w gorączce, marząc, że rozmawia z Dębickim, że spiera się z nim, to znowu, że nie ma go w Warszawie. Męcząca to była noc, a szczególniej świtanie: Madzia co chwilę spoglądała na zegarek chcąc z rana pobiec do Dębickiego i opowiedzieć, co się dzieje.
Ale z rana nie mogła opuścić pensji, przed obiadem zaś ogarnął ją taki strach, że już myślała wyrzec się swoich projektów. Lecz po obiedzie zdecydowała się i zbiegła na dół do mieszkania pani Latter.
W przedpokoju spostrzegłszy Stanisława zapytała go:
– Czy jest pani przełożona?…
I znowu zatrwożyła się.
– Jest jakiś gość u pani – odparł lokaj pilnie wpatrując się w Magdalenę.
– Chciałam powiedzieć pani przełożonej, że wyjdę do miasta… Kupię sobie woalkę – mówiła Madzia oblewając się rumieńcem.
– Niech panienka idzie; ja pani sam powiem… Wreszcie, to jakiś ważny gość; nim on wyjdzie, można ze trzy razy powrócić.
– E, to już nie pójdę, kiedy tak… – odpowiedziała Madzia nie wiedząc, dlaczego nie chce iść i z jakiej racji – znowu opanowała ją trwoga.
Rzeczywiście tego dnia nigdzie nie wyszła, ale dla kompensaty rozbolała ją głowa.
„Co mi po tym? – szeptała. – Co ja mam mieszać się do cudzych spraw?” – Lecz w następnej chwili z nieprzepartą siłą narzucała się jej idea, że ona musi pójść do Dębickiego, ponieważ on jeden uratuje przełożoną.
W jaki sposób i z jakiego powodu? – o to nie pytała.
25. Wypędzeni wracają
W tym czasie w mieszkaniu pani Latter roztrząsały się ważne kwestie.
Na pół godziny przed obiadem Stanisław wręczył pani Latter list przyniesiony przez posłańca, który czekał na odpowiedź. Pani Latter spojrzała na adres – charakter wydał się jej obcym. Powoli rozcięła kopertę i przeczytała kilka wyrazów napisanych po francusku:
„Dziś przyjechałem; proszę o rozmowę w wiadomej sprawie. Arnold”.
– Ma czekać posłaniec? – zapytał Stanisław.
– Przyjdziesz, jak zadzwonię – odpowiedziała pani Latter.
Przeczytała list drugi raz i rzekła do siebie śpiewającym tonem:
– Tak… tak… tak!… Nareszcie! Tego mi właśnie brakowało…
I