– To przecież naturalne – wtrącił.
– A przy tym jesteś moim wierzycielem, który daje mi poznać, że mu nie spłaciłam zaciągniętego długu. Tak! nie przerywaj mi. Wychowując was zaciągnęłam dług wobec waszej przyszłości, a dziś nie mam… To jest, dziś muszę go spłacić…
Dostaniesz pieniądze… Jedź i kształć się… Rób karierę… Ale pamiętaj, że za rok mogę już nie mieć pieniędzy. A w takim razie dług mój względem ciebie umorzy się samą siłą rzeczy.
Pan Kazimierz zaczął biegać po gabinecie i ściskać oburącz głowę.
– Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy!… Co się tu dzieje!… Mateczka jest dla mnie jakaś dziwna… Nigdy nic podobnego nie słyszałem!…
A potem stając przed matką dodał:
– Już nic nie chcę… Nie pojadę za granicę…
– Więc co będziesz robił? – zapytała spokojnie.
– Wezmę się do pracy… wstąpię do jakiego biura… Czy ja wiem?… To pewne, że mój uniwersytet przepadł.
I znowu biegał, i znowu targał sobie piękne blond włosy. Pani Latter w milczeniu przypatrywała się wybuchowi, a gdy syn, zmęczony, upadł na fotel obok biurka, rzekła chłodno:
– Posłuchaj! Widzę, że jeszcze jesteś dzieciakiem, a zachowujesz się jak histeryczka. Rozumiesz?…
Im bardziej stanowczo brzmiał głos pani Latter, tym na twarzy pana Kazimierza wyraźniej malowała się pokora.
– Ty nie umiesz sobą kierować, a więc ja jeszcze raz pokieruję tobą. Dostaniesz pieniądze i wyjedziesz za kilka dni. Jutro staraj się o paszport.
– Matuchna nie może już wydawać na mnie…
– Ja… mogę – wszystko, co chcę… Rozumiesz?… Dam ci pięćset rubli do wakacyj i jedź…
– Pięćset?… – powtórzył zdziwiony syn. – Matuchno – dodał – droga, jedyna matuchno… pozwól mi zostać… Z pięciomaset rublami nie mam po co jechać…
– Dlaczego? – zawołała pani Latter.
– Bo od razu znajdę się w takich stosunkach, które wymagają pieniędzy. Może za miesiąc już nie będę od matuchny potrzebował, może… czy ja wiem?… znajdę zajęcie… Ale na pierwszy raz… z tymi rekomendacjami, jakie stąd wywiozę, muszę mieć trochę pieniędzy…
– Nie rozumiem cię.
– Widzi matuchna – mówił nieco śmielej – moje znajomości w Berlinie czy w Wiedniu nie będą studenckie, lecz salonowe… Rozumie się, że zyskam na tym więcej, ale… muszę zaprezentować się jak człowiek salonowy.
Pani Latter pilnie wpatrywała się w niego.
– Ty masz długi? – rzekła nagle.
– Żadnych – odparł zmieszany.
– Dajesz słowo?
– Daję słowo – zawołał bijąc się w piersi.
– Więc tylko dla zawiązania tam stosunków chcesz mieć tysiąc trzysta rubli?
– Tak… stosunków, które dadzą mi odpowiednie zajęcie…
Pani Latter wahała się przez chwilę.
– Ha! – rzekła – zwyciężyłeś!… Dam ci tysiąc trzysta rubli…
– O, matuchno!… – zawołał, znowu upadając na kolana. – To już ostatnia pomoc…
– Z pewnością ostatnia, bo… już nic nie będę miała dla ciebie.
– A Hela i Solski?… – spytał figlarnie, wciąż klęcząc.
– Ach, na Helę rachujesz?… Życzę ci, abyś się na tym nie zawiódł, a ja… na tobie.
Pan Kazimierz podniósł się, matka mówiła dalej tonem osoby, która ma władzę:
– Pamiętaj, Kaziu: oszczędzam ci wielu przykrych zwierzeń, bo mi nie pomożesz, a potrzebujesz mieć energię dla siebie. Ale powtarzam: pamiętaj, że gdybyś mnie teraz zawiódł, zadałbyś mi straszne cierpienie i potargałbyś dużo serdecznych nici między nami. Pamiętaj, że przestałeś być dzieckiem nawet wobec matki, z którą musisz zacząć się rachować nieledwie jak z obcą… Bo ja… jestem bardzo… bardzo nieszczęśliwa…
Syn pochwycił ją w objęcia i pocałunkami starał się uspokoić. Siedział jeszcze z godzinę i pożegnał ją w lepszym nieco usposobieniu.
Jednak wychodząc myślał:
„Szczególna rzecz: matka chwilami wydaje mi się inną, naprawdę obcą… Jak te kobiety umieją się zmieniać!… Nawet matki… A wszystko z powodu pieniędzy!… Niechże już Hela raz wyjdzie za mąż albo jakiego diabła…”.
23. Znowu pożegnanie
W kilka dni później, w południe, pan Kazimierz, ubrany jak do podróży, był na pożegnaniu u matki. Czuli oboje, że między nimi istnieje przymus, są niezadane pytania i niewymówione zdania.
Było to naturalne, gdyż pan Kazimierz z niepokojem czekał na pieniądze, a pani Latter miała nieokreślone wątpliwości co do sposobu użycia ich przez syna. Już mu nie ufała.
– Więc dzisiaj jedziesz – zapytała nie patrząc ma w oczy.
– Za godzinę – odparł. – Dziś jedziemy z młodym Goldwaserem do niego na wieś, a stamtąd do Berlina. Ich folwark, Złote Wody, leży o parę wiorst od stacji.
Pani Latter przysłuchiwała się nie tyle temu, co syn mówił, ile – jak on mówił. W podobny sposób mechanik przysłuchuje się warczeniu machiny, ażeby poznać, czy się w niej co nie zepsuło.
– Z Goldwaserem?… – powtórzyła budząc się z zamyślenia. – Miałeś przecie jechać z hrabią Tuczyńskim… Skąd znowu ten Goldwaser?…
Pana Kazimierza zirytowało pytanie, lecz hamował się.
– Mateczka bada mnie, jak gdyby mi nie dowierzała – mówił. – Z Tuczyńskim spotkamy się w Berlinie, a z Goldwaserem jadę, ponieważ zależy mi na nim. Przede wszystkim u jego ojca kupię przekaz, boć z taką gotówką bałbym się podróżować.
– Kupując przekaz robisz dobrze, ale po co te nowe stosunki?
Pan Kazimierz wesoło roześmiał się i zaczął całować panią Latter.
– Ach – zawołał – w matuchnie wciąż pokutuje szlachcianka!… Na hrabiów zgadza się mama, ale wobec stosunków z bankierami robi się na mateczce gęsia skórka. Tymczasem dla mnie – ci i tamci są tylko narzędziami. Arystokracja daje mi rozgłos, bankierzy dadzą dochody, ale właściwą pozycję dadzą mi dopiero masy, demokracja… Tam są moje ideały, tu – szczeble prowadzące do nich…
Pani Latter spojrzała na niego zdziwiona.
„Więc on – myślała – naprawdę do czegoś dąży?… On ma cel, plan, energię i bynajmniej nie jest niższy od Kotowskiego…”.
Serce w niej zadrżało. Pocałowała go w czoło i szepnęła:
– Mój synu… kochane dziecko!… Kiedy cię słucham, nie mogę nie wierzyć ci i nie kochać… Ach, gdybyś ty mi jednak powiedział wszystko…
– Powiem. Cóż matuchna chce?
– Masz… czy masz jakie obowiązki względem Joanny?…
Pan