– Teraz zwykłe komisowe za kupno, a później porozumiemy się.
– Zaliczcie mi z góry, co możecie. Ja wam rachunek dokładny przedstawię strat, jakie poniosę przez czas pobytu w Hamburgu, strat na agenturze swojej, której przez ten czas nie będę mógł prowadzić.
– Świnia – powiedział po raz trzeci Maks i wykręcił drugą stronę twarzy na słońce.
– Maks, tyś mi powiedział trzy razy świnia, ja ci tylko raz odpowiem: głupi! Ty pamiętaj, że my mamy prowadzić nie romans, nie małżeństwo, tylko interes. Sam okpiłbyś Pana Boga, żeby się tylko udało, a mnie mówisz świnia, kiedy ja chcę tylko tego, co mi się należy prawnie. No niech Karol powie.
– Idź do diabła, stergnij.
– No, zgoda, nie kłóćcie się ciągle. Jedziesz kurierem w nocy?
– Tak.
– Tylko moi drodzy, pamiętajcie, ani dziś, ani później nikt nie ma wiedzieć, skąd wzięliśmy tę wiadomość o bawełnie.
– Alboż my wiemy, co?
– Taka tajemnica w trzech nie jest już tajemnicą.
– Idźcie spać. Karol, tylko mnie już nie budź. Moryc, choć pocałuję cię na drogę, bo cię nie zobaczę przed wyjazdem, wstanę dopiero jutro. No, bądź zdrów, chłopie, a nie okpij nas – mówił żartobliwie, całując się z Morycem serdecznie, bo, pomimo ciągłych kłótni i wymyślań, lubili się bardzo ze sobą.
– Ciebie kto by oszukał! – mruczał Moryc jakby z żalem.
– Ty jesteś dobry chłop, Moryc, ale czuć cię na milę szachrajem.
Było już po dwunastej, gdy Karol się obudził.
Słońce świeciło prosto w okna i zalewało blaskami cały pokój, umeblowany z najwyszukańszym wykwintem.
Mateusz umyty, wystrojony po niedzielnemu, wsunął się na palcach.
– Jest co? – zapytał Karol, bo często w nocy Bucholc przysyłał różne rozporządzenia.
– Z fabryki nie ma nic, są tylko ludzie z Kurowa, z listem. Czekają od rana.
– Niech zaczekają, przynieś list, a im daj herbaty. Wytrzeźwiałeś już?
– Jestem już na glanc, proszę pana dyrektora.
– Opatrzyłeś sobie już twarz, jak widzę.
Mateusz spuścił oczy i zaczął przestępywać75 z nogi na nogę.
– Raz jeszcze się upijesz, to możesz więcej nie pokazywać się.
– Już tak nie będzie.
Uderzył się w piersi, aż się rozległo.
– Nie boli cię głowa?
– Nie, ale mnie krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy pozwoli, a to już jak pies służyć będę za to.
– Na cóż mam ci pozwolić? – pytał ciekawie, ubierając się.
– Żebym ja mógł trochę porachować żebra tym Szwabom, co mnie tak uszlachciły.
– Takiś to mściwy?…
– Nie, nie mściwym, ale sponiewierania, ale swojej utoczonej krwi katolickiej – nie daruję.
– A rób co ci się podoba, byleby ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.
– Już ja im dam taki bejcz, co go im nikt nie spierze – szepnął mściwie i aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu zalała serce.
Sine plamy i siniaki zrobiły mu się pąsowe od wzruszenia.
Karol ubrał się i poszedł budzić przyjaciół.
Nie było już nikogo.
– Mateusz, panowie dawno wyszli?
– Pan Baum wstał o dziewiątej, telefonował o konie do domu i jak przyszły, zaraz pojechał.
– No, no, cuda się dzieją.
– A pan Moryc wyszedł o jedenastej. Kazał mi walizkę podróżną naszykować i zanieść na kurier nocny.
– Zawołaj tych ludzi. Coś mi jest, ale co? – myślał, rozcierając sobie skronie, bo głowa mu ciężyła, czuł się niezdrów.
Wstrząsał nim jakiś dreszcz zdenerwowania. Nie chciało mu się siedzieć, a czuł wstręt do poruszenia się z miejsca.
Wypadki dzisiejszej nocy: teatr, loże, Lucy, knajpa, telegram, Moryc i Baum: przewijały mu się przez mózg w poszarpanych mgławicach i przechodziły, pozostawiając po sobie nudę i znużenie.
Zapatrzył się na wysmukły, kryształowy wazonik, pokryty bardzo pięknym rysunkiem złotym; złote lilie francuskie na tle mocnej purpury kryształu, którym przeświecało słońce i kładło krwawo-pomarańczowy cień na jedwabne, kremowe okrycie stołu.
– Ładna kombinacja – myślał, ale nie chciało mu się dalej patrzeć.
– Niech będzie pochwalony.
Odwrócił się do wchodzących.
– A, to wy z Kurowa. Macie list od panienki?
Wyciągnął rękę i zauważył, że mu pożółkła.
– Jest pismo. Daj matka wielmożnemu panu – powiedział poważnie chłop w białej kapocie, wyszywanej na szwach czarnymi tasiemkami, w portkach w poprzeczne czerwone, białe i zielone pasy, w kamizelce granatowej z mosiężnymi guziczkami, koszulę miał zawiązaną na czerwoną wstążeczkę; stanął przy drzwiach wyprostowany, baranicę zawiesił na własnych pięściach przyciśniętych do piersi i patrzał niebieskimi, surowymi oczami w Borowieckiego, od czasu do czasu odrzucając ruchem głowy grzywę płowych, niby konopie wymiędlone, włosów, co mu wciąż opadały na twarz starannie wygoloną.
Kobieta list wydobyła z dziesięciu co najmniej obwiązań i podejmując Karola za nogi, podała.
Przeleciał szybko oczami list i pytał:
– Wy się nazywacie Socha?
– Tak, rychtyk Socha, rzeknij no matka – szepnął, szturchnąwszy łokciem żonę.
– Juści prawda, Socha on jest, a ja jego żona i przyśliwa prosić wielmożnego pana niziniera o robotę na fabryce, o… – zatrzymała się chwilę, spoglądając na męża.
– Juścić o robotę, rzeknij no matka od początku.
– Właśnie pisze mi tu ojciec i panienka o waszym nieszczęściu. Spaliliście się, co?
– Juścić, że spalili, opowiedzże, jak było, matka.
– A to było tak, wielmożny panie, powiem rzetelnie, jak na spowiedzi. Mieliśwa chałupę zaraz za dworem, pierwszą ode wsi. Grontu to mój kupił ino dwie morgi i prętów dwadzieścia i pięć, co nam starszy pan, niby ociec wielmożnego pana niziniera, sprzedał, a za cośmy zapłacili całe trzysta złotych. Używićby się z tego nie używił. Kartofle były swoje, krowę się uchowało, świniak zawżdy galantny kwicał w chlewie, kuń był, bo stary mój jeździł na furmanki do miasteczka i woził różnych ludzi do kolei, albo i Żydów na ten przykład, za rubla, jak się dało. A mnie ta paninka cięgiem wołała do dworu na posługi, a to do prania, a to do robienia płótna, a to kiej się krowa ocielić miała. Święta panienka, a to naszego Walka to tak wyuczyła, co chłopak zna i drukowane i pisane, a na złotym untarzyku to cytać poredzi z kużdej strony; mistranturę