Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
jaka ogarnia po przejściu bardzo silnych wzruszeń.

      – Kurowski musi już spać – szepnął kwaśno przypominając sobie, że miał iść do niego do Grand-Hotelu zaraz po teatrze.

      – Żebym czasem za tę zabawę nie zapłacił fabryką – szepnął i zaczął biec prędko, już nie zważając na błoto i na wyboje.

      Dopiero na Piotrkowskiej złapał dorożkę i kazał się wieźć co koń wyskoczy do hotelu.

      – A telegram – wykrzyknął, przypominając sobie nagle i przy świetle latarni przeczytał go raz jeszcze. – Zawracaj i jedź prosto Piotrkowską. Może już jest w domu – myślał o Morycu i gorączka znowu zaczęła go brać.

      Kazał dorożkarzowi zaczekać na wszelki wypadek przed domem i z pospiechem dzwonił do mieszkania.

      Nikt nie otwierał, co go tak zirytowało, że oberwał dzwonek i trząsł całą siłą drzwiami, wreszcie, po długim oczekiwaniu Mateusz otworzył.

      – Pan Moryc w domu?

      – Jak poszedł na siabas, to pewnie Żydy nie puściły, a tak, pan Moryc, niby?

      – Pan Moryc w domu, odpowiadaj? – krzyknął rozwścieczony, bo Mateusz był zupełnie pijany, szedł za nim ze świecą w ręku, rozebrany, z oczami zamkniętymi i z twarzą pełną poprzysychanej krwi i sińców.

      – Pan Moryc, niby ja rozumiem, pan Moryc, aha!

      – Bydle! – krzyknął i uderzył go w twarz z całej siły.

      Chłop się potoczył i utkwił twarzą w drzwi, którymi wszedł do mieszkania Borowiecki.

      Moryca nie było, Baum tylko spał nierozebrany, z papierosem w zaciśniętych zębach, na wielkiej otomanie w jadalnym pokoju.

      Na stole, na ziemi, na kredensie stało mnóstwo pustych butelek i talerzy, a kominek samowara obwinięty był w zieloną, długą woalkę.

      – Oho, Antka była, bawił się wesoło. Maks! Maks! – zawołał mocno, potrząsając śpiącym.

      Maks ani drgnął, spał najspokojniej i chrapał potężnie.

      Wreszcie Borowiecki zniecierpliwiony daremnymi usiłowaniami obudzenia go, bo chciał od niego dowiedzieć się, gdzie jest Moryc, porwał go za ramiona i postawił na podłodze.

      Maks zirytowany, że go budzą, potoczył się na krzesło, schwycił je i z całej siły rzucił przed siebie, na stół.

      – Masz ty, małpa zielona, nie budź – i położył się najspokojniej na otomanie, ściągnął surdut, okręcił nim głowę i spał dalej.

      – Mateusz! – krzyknął z rozpaczy prawie Karol, widząc, że Maksa nic nie obudzi.

      – Mateusz! – krzyknął po raz drugi, podchodząc do przedpokoju.

      – Zaraz idę, lecę panie dyrektorze, świeca mi się gdzieś podziała i szukam i szukam, idę – wołał przez sen, roztrzęsionym pijanym głosem, na próżno starając się podnieść z podłogi, gdzie upadłszy po ciosie Borowieckiego zasnął.

      Podniósł się na kolana i padł z powrotem twarzą na ziemię, machając dokoła rękami, jakby pływał.

      Borowiecki podniósł go, przyprowadził do jadalni, postawił pod piecem i pytał:

      – Gdzieś się upił? Tyle razy ci zapowiadałem że jak się upijesz, wyrzucę cię do diabła, słyszysz co mówię?

      – Słyszę, panie dyrektorze, słyszę, aha, niby pan Moryc – bełkotał, na próżno starając się znaleźć równowagę.

      – Kto ci zbił pysk? Wyglądasz jak świnia.

      – Mnie kto zbił pysk? mnie, prze… pana dyrektora, nikt zbił pysk, mnie nikt nie może zbić pysk, bo ja bym prze… pana dyrektora gnaty połamał, mordę zbiuł i byłoby fertig67, na glanc… cholera.

      Borowiecki widząc, że z pijanym się nie dogada, przyniósł karafkę z wodą, przytrzymał go jedną ręką i wszystką wodę wylał mu na głowę.

      Mateusz się kręcił i wyrywał, ale otrzeźwiał nieco i obcierając rękami twarz posinioną, zalaną krwią, patrzył ogłupiałymi oczyma.

      – Był pan Moryc? – pytał cierpliwie dalej.

      – Był.

      – Gdzie pojechał?

      – Odwiózł niby tę małą, czarną i miał być w Grandzie.

      To znaczyło w Grand Hotelu.

      – Kto tutaj był?

      – Różne państwo było, był pan Bein, pan Hertz i inne jeszcze Żydy. Ja z Agatą od pana inżyniera gotowaliśmy kolację.

      – I upiłeś się jak świnia ostatnia; któż cię tak pobił?

      – Nikt mnie nie bił.

      Pomacał się bezwiednie po twarzy i głowie i syknął z bólu.

      – A skądże masz te dziury we łbie, co?

      – A to, abo… był i pan Moryc, i ta czarna małpa, i ten garbaty, i te Żydy.

      – Gadaj natychmiast, gdzieś się upił i kto cię pobił? – krzyknął z wściekłością.

      – Ja nie pijany, ani mnie kto pobił. Poszedłem po piwo dla panów, a w szynku były kolegi od Francuzów i postawiły bier. – Dobra nasza! Postawiłem i ja. Jak ony postawiły raz, to i ja raz. Potem przyszły ludzie z blichu naszego, dobre Polaki, z moich stron, postawiły i one bier – dobra nasza; postawiłem i ja. Ony dobre Polaki, to i ja dobry Polak, ony stawiały dobra nasza, to i ja stawiał. Alem nie pijany prze… pana dyrektora, jak Pana Boga kocham takim trzeźwy, co jak pan dyrektor chce – to chuchnę, niech pan dyrektor sprawdzi.

      Nachylił się i z zamkniętymi oczami, przylegając mocno grzbietem do pieca, chuchał na pokój.

      Borowiecki przebierał się w swoim pokoju i nie słuchał, ale Mateusz gadał wciąż.

      – Potem przyszły webery od starego pana Bauma i foluszniki. Piły z nami – myśma stawiali, a że zaś Niemcy podły naród, to stawiać nie chciały. To ja jednego ino tak ździebko palcem tknąłem, to un na ziemię, a drugi me kuflem w łeb. To ja i tego tak ździebko palcem tknąłem, to on tyż na ziemię, a Niemcy me zaś za orzydle. Ja się nie biłem, bo wiem, że pan dyrektor tego nie lubi. A że ja słucham swojego pana, to ja się nie biłem, ale kiej mie jeden ucapił za włosy, a inne za orzydle, a jeszcze któryś lunął me bez pysk, to myślę, szkoda mi tego tużurka, co go mam od pana dyrektora i mówię po dobremu: puść me, a un me nożem pod żebro. To ja go łbem o ścianę, to un został. Kolegi pomogły i było fertig, na glanc. Ja się nie biłem, tknąłem ino ździebełko palcem, toby i kurczę ustało, a taka świnia już leży. Miętki w nogach naród, panie dyrektorze, bardzo miętki te Niemcy. Ja ino tak ździebko palcem tknąłem, to już forbeit, na ziemi!

      Mruczał coraz senniej i z wyciągniętą ręką przed siebie, wskazującym palcem pokazywał, jak on ździebko tylko tykał.

      – Idź spać – zawołał Borowiecki, pogasił światła, zaprowadził go do kuchni i pojechał szukać Moryca.

      W Victorii było zamknięte, w Grand Hotelu także.

      – Pan Kurowski już śpi? – zapytał numerowego.

      – Wcale nie był dzisiaj, był przygotowany salon i nie przyjechał.

      – Pan Welt był u was wieczorem?

      – Był z paniami i z panem Cohnem, pojechali do Arkadii.

      Pojechał


<p>67</p>

fertig (niem.) – gotowe, gotowy. [przypis edytorski]