Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
bo Wilhelm tak nie lubi książek, że kiedyś pogniewał się na mnie i gdy byłam z mamą w mieście, spalił mi wszystkie moje książki.

      – Ja, ja Wilhelm nie lubi książek, on jest dobry bursz61.

      Borowiecki popatrzył zimno na Störcha i rzekł:

      – Dobrze, przyślę pani jutro spis tytułów.

      – A jeślibym ja pragnęła mieć ten spis zaraz, natychmiast.

      – To natychmiast mogę kilka tytułów napisać, a resztę jutro.

      – Pan jest dobry chłopak – powiedziała wesoło, ale ujrzawszy, że usta mu drgnęły uśmiechem ironii, rozczerwieniła się jak piwonia.

      Napisał na bilecie wizytowym, opatrzonym w herby, pożegnał się i wyszedł.

      W korytarzu spotkał się ze starym Szają Mendelsohnem, prawdziwym królem bawełnianym, którego nazywano krótko – Szaja.

      Był to wysoki, chudy Żyd, o wielkiej białej, iście patriarchalnej brodzie, ubrany w długi, zwykły chałat, który mu się tłukł po piętach.

      Szaja zawsze bywał tam, gdzie przypuszczał, iż będzie Bucholc, jego największy współzawodnik w królestwie bawełnianym, największy fabrykant łódzki i do tego osobisty nieprzyjaciel.

      Zagrodził drogę Borowieckiemu, który uchylając kapelusza chciał przejść dalej.

      – Witam pana. Nie ma dzisiaj Hermana, dlaczego? – zapytał ohydną polszczyzną.

      – Nie wiem – odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała cała nieżydowska Łódź.

      – Żegnam pana – rzucił sucho i pogardliwie Szaja.

      Borowiecki nic nie odpowiedział i poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był cały bukiet kobiet, pomiędzy nimi zastał Moryca i Horna.

      W loży było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.

      – Nasza mała ślicznie gra, prawda panie Borowiecki?

      – Tak i bardzo żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.

      – My go mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.

      – Że jest ciasno beze mnie i wesoło beze mnie, że panie mają już asystę – wychodzę.

      – Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej – prosiła go jedna z kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowymi oczami.

      – Weselej to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością – zawołał Moryc.

      – To wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca.

      – Żebym mógł iść do loży Müllerów, tobym wyszedł.

      – Mogę ci to ułatwić.

      – Ja wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca – zawołał Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny, siedzącej na froncie loży, pozostał.

      – Wie pani, panno Mario, ile się taksuje panna Müller? Pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie!

      – Mocna panna! Ja bym się puścił na ten interes – szepnął Moryc.

      – Przysuń się pan bliżej, to coś opowiem – szepnęła liliowa i pochyliła nisko głowę, tak, że jej ciemne, puszyste włosy, dotykały skroni nachylonego do niej Borowieckiego. Zasłoniła się wachlarzem i szeptała mu długo do ucha.

      – Nie spiskujcie! – zawołała najstarsza w loży, zupełnie w stylu barocco, piękna, czterdziestokilkuletnia kobieta, o cerze olśniewającej, siwych zupełnie włosach, nadzwyczaj obfitych, czarnych oczach i brwiach, i o majestatycznej, imponującej postaci, która przewodniczyła całej loży.

      – Pani Stefania opowiadała mi ciekawe szczegóły o tej nowej baronowej.

      – No, nie powtórzyłaby tego przy wszystkich – szepnęła barokowa.

      – Panna Mada Müller raczy nas lornetować, o!

      – Wygląda dzisiaj jak młoda, tłuściutka, oskubana z piórek gęś, okręcona w nać z pietruszki.

      – Pani Stefania udaje dzisiaj złośliwą – szepnął Horn.

      – Albo tamta, Szajówna, cały magazyn jubilerski ma na sobie.

      – Przecież stać ją nawet na dwa sklepy jubilerskie – wtrącił Moryc, wpakował binokle na nos i patrzył na dół, w lożę Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.

      – Któraż kulawa?

      – Róża, ta po lewej stronie, ruda.

      – Wczoraj była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i poszła, ale miałam czas się jej przyjrzeć, jest zupełnie brzydka – mówiła pani Stefania.

      – Ona jest prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery albo piętnaście aniołów – wykrzykiwał Moryc, przedrzeźniając starego Szaję.

      – Do widzenia paniom, chodź Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.

      – Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? – prosiła wszystkich liliowa, patrząc na Borowieckiego.

      – Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.

      – Czy jesteś pan zamówiony do Müllerów? – szepnęła trochę cierpko.

      – Do Grand Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.

      – To załatw się z nim pan w teatrze, musi przecież być.

      – On przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani?

      Ukłonił się i wyszedł, przeprowadzony dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.

      Akt dosyć dawno się już ciągnął, więc przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.

      Zdziwił wszystkich fakt, że w czasie sztuki wywołano z loży Knolla, zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży, na wprost Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik, największy bankier łódzki.

      Przynieśli mu depeszę, z którą poleciał do Szai.

      Szczegóły te, podawane sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.

      – Co się stało? – zapytywano, nie znajdując odpowiedzi na razie.

      Kobiety słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom łódzkim.

      Mendelsohn siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być pochłonięty przedstawieniem.

      Knoll, wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca także słuchał z uwagą.

      Müller istotnie musiał nie wiedzieć o niczym, bo śmiał się na całe gardło z dowcipów mówionych na scenie, śmiał się tak szczerze, że chwilami Mada szeptała cicho:

      – Papo, tak nie można.

      – Zapłaciłem, to się bawię – rzucał jej w odpowiedzi i istotnie bawił się zupełnie.

      Zuker zniknął, w loży siedziała samotnie Lucy i znowu patrzyła na Borowieckiego.

      Mniejsi potentaci i przedstawiciele


<p>61</p>

bursz (z niem. Bursche) – chłopak, terminator w jakimś zawodzie. [przypis edytorski]