– Ja, ja Wilhelm nie lubi książek, on jest dobry bursz61.
Borowiecki popatrzył zimno na Störcha i rzekł:
– Dobrze, przyślę pani jutro spis tytułów.
– A jeślibym ja pragnęła mieć ten spis zaraz, natychmiast.
– To natychmiast mogę kilka tytułów napisać, a resztę jutro.
– Pan jest dobry chłopak – powiedziała wesoło, ale ujrzawszy, że usta mu drgnęły uśmiechem ironii, rozczerwieniła się jak piwonia.
Napisał na bilecie wizytowym, opatrzonym w herby, pożegnał się i wyszedł.
W korytarzu spotkał się ze starym Szają Mendelsohnem, prawdziwym królem bawełnianym, którego nazywano krótko – Szaja.
Był to wysoki, chudy Żyd, o wielkiej białej, iście patriarchalnej brodzie, ubrany w długi, zwykły chałat, który mu się tłukł po piętach.
Szaja zawsze bywał tam, gdzie przypuszczał, iż będzie Bucholc, jego największy współzawodnik w królestwie bawełnianym, największy fabrykant łódzki i do tego osobisty nieprzyjaciel.
Zagrodził drogę Borowieckiemu, który uchylając kapelusza chciał przejść dalej.
– Witam pana. Nie ma dzisiaj Hermana, dlaczego? – zapytał ohydną polszczyzną.
– Nie wiem – odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała cała nieżydowska Łódź.
– Żegnam pana – rzucił sucho i pogardliwie Szaja.
Borowiecki nic nie odpowiedział i poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był cały bukiet kobiet, pomiędzy nimi zastał Moryca i Horna.
W loży było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.
– Nasza mała ślicznie gra, prawda panie Borowiecki?
– Tak i bardzo żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.
– My go mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.
– Że jest ciasno beze mnie i wesoło beze mnie, że panie mają już asystę – wychodzę.
– Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej – prosiła go jedna z kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowymi oczami.
– Weselej to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością – zawołał Moryc.
– To wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca.
– Żebym mógł iść do loży Müllerów, tobym wyszedł.
– Mogę ci to ułatwić.
– Ja wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca – zawołał Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny, siedzącej na froncie loży, pozostał.
– Wie pani, panno Mario, ile się taksuje panna Müller? Pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie!
– Mocna panna! Ja bym się puścił na ten interes – szepnął Moryc.
– Przysuń się pan bliżej, to coś opowiem – szepnęła liliowa i pochyliła nisko głowę, tak, że jej ciemne, puszyste włosy, dotykały skroni nachylonego do niej Borowieckiego. Zasłoniła się wachlarzem i szeptała mu długo do ucha.
– Nie spiskujcie! – zawołała najstarsza w loży, zupełnie w stylu barocco, piękna, czterdziestokilkuletnia kobieta, o cerze olśniewającej, siwych zupełnie włosach, nadzwyczaj obfitych, czarnych oczach i brwiach, i o majestatycznej, imponującej postaci, która przewodniczyła całej loży.
– Pani Stefania opowiadała mi ciekawe szczegóły o tej nowej baronowej.
– No, nie powtórzyłaby tego przy wszystkich – szepnęła barokowa.
– Panna Mada Müller raczy nas lornetować, o!
– Wygląda dzisiaj jak młoda, tłuściutka, oskubana z piórek gęś, okręcona w nać z pietruszki.
– Pani Stefania udaje dzisiaj złośliwą – szepnął Horn.
– Albo tamta, Szajówna, cały magazyn jubilerski ma na sobie.
– Przecież stać ją nawet na dwa sklepy jubilerskie – wtrącił Moryc, wpakował binokle na nos i patrzył na dół, w lożę Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.
– Któraż kulawa?
– Róża, ta po lewej stronie, ruda.
– Wczoraj była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i poszła, ale miałam czas się jej przyjrzeć, jest zupełnie brzydka – mówiła pani Stefania.
– Ona jest prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery albo piętnaście aniołów – wykrzykiwał Moryc, przedrzeźniając starego Szaję.
– Do widzenia paniom, chodź Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.
– Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? – prosiła wszystkich liliowa, patrząc na Borowieckiego.
– Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.
– Czy jesteś pan zamówiony do Müllerów? – szepnęła trochę cierpko.
– Do Grand Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.
– To załatw się z nim pan w teatrze, musi przecież być.
– On przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani?
Ukłonił się i wyszedł, przeprowadzony dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.
Akt dosyć dawno się już ciągnął, więc przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.
Zdziwił wszystkich fakt, że w czasie sztuki wywołano z loży Knolla, zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży, na wprost Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik, największy bankier łódzki.
Przynieśli mu depeszę, z którą poleciał do Szai.
Szczegóły te, podawane sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.
– Co się stało? – zapytywano, nie znajdując odpowiedzi na razie.
Kobiety słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom łódzkim.
Mendelsohn siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być pochłonięty przedstawieniem.
Knoll, wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca także słuchał z uwagą.
Müller istotnie musiał nie wiedzieć o niczym, bo śmiał się na całe gardło z dowcipów mówionych na scenie, śmiał się tak szczerze, że chwilami Mada szeptała cicho:
– Papo, tak nie można.
– Zapłaciłem, to się bawię – rzucał jej w odpowiedzi i istotnie bawił się zupełnie.
Zuker zniknął, w loży siedziała samotnie Lucy i znowu patrzyła na Borowieckiego.
Mniejsi potentaci i przedstawiciele