– Mamy wiadomość pewną, że król Wacław za dwa dni nadciągnie, – począł bełkocąc niewyraźnie Szepiółka – czekajmyż na niego.. Silniejsi będziemy…
– A któż ręczy, że brat Wacław zastraszony tą powodzią nie cofnie się? My próżno się wyczekawszy nań, głodni i słabsi na duchu, będziemy musieli iść sami. Krzyżacy obiecani nas zawiedli, Wacława nie jestem pewny.
– Mistrz zakonu miał przyjść tam z całą siłą, – rzekł Mieczysław, – a przysłał nam, jak na urągowisko kilku braci i knechtów garść lichą, bez której byśmy się obeszli!
Milczeli znowu zadumani.
Książe Henryk sparł się o mur, wychylił głowę, popatrzył i dał znak schodzenia z wieży pierwszy wstąpiwszy na drabinę, która wiodła do górnego piętra.
Za nim ze spuszczonemi głowy, milcząc, zwolna zchodzić zaczęli drudzy.
Od kościoła do zamku było niedaleko. Tu na dziedzińcach, w ulicach, na placach, wszędzie wśród wałów tłumy ściśniętego w szczupłym ich obrębie rycerstwa stały wyczekując niespokojnie rozkazów.
Henryk Pobożny nabrawszy mocnego postanowienia, by na nikogo nie czekając, stanowczą stoczyć walkę, wpadł do wielkiej izby na dole, do której za nim wtłoczyli się wszyscy.
Twarz jego, nigdy nie tracąca rycerskiego wyrazu siły i energij, teraz zdawała się podwójną potęgą przekonania napiętnowana. Brew miał ściągniętą i usta zaciśnięte dumnie.
Inni patrzali nań jak na tego, któremu wyrokować przystało; – mniej pewny siebie Szepiołka był zmięszany i podrażniony. Opolski dumał zasępiony, Sulisław nieco na uboczu stanąwszy czekał, rozglądał się do koła.
Książe okrążył wielkiemi idąc krokami do koła, stół stojący w pośrodku sali. Kroki jego śmiałe i pewne rozlegały się, mówić zdając równie wyraziście jak jego słowa, iż niezmienne już powziął postanowienie.. Zgadywano iż chciał Bogu się poleciwszy, stanąć do walki. Zwrócił się do Mieczysława dłoń mu podając.
– Bracie – rzekł – wystąpim przeciw nim jutro. Każdy dzień zwłoki nas wycieńcza. Zamek nie starczy żywności dla tylu ludzi – w piersiach męztwa przebrać się może, gdy mu wystygać damy… Idźmy!
Słowo to wyrzekł głosem podniesionym, z tak silnym i głębokim wyrazem przekonania, tak nakazująco i stanowczo, z męztwem tak wielkiem a ufnem w siebie, że wszyscy niem porwani, odezwali się jednogłośnie z zapałem.
– Idźmy!!
Było to stanowcze słowo, nie wahał się już nikt, nie rozprawiał, nie przeczył. Pierwszy ruszył się z miejsca Sulisław do swoich iść i wydać na jutro rozkazy.
Książe Henryk klasnął w dłonie i przywołał Rościsława, komornika swego, który go prawie nigdy nie odstępował. On i Jan Iwanicz, drugi przyboczny księcia sługa, oba w sile wieku, mężowie dorodni, straż przyboczna – natychmiast się w progu ukazali.
– Na jutro się gotować – wszystkim! Wydajcie rozkazy! – rzekł książe. – O świcie u Panny Maryi nabożeństwo i spowiedź – potem – ciągniemy!
Przeżegnał się i ręką w powietrzu zakreślił, jakby mieczem zamachnął.
– Dać hasło na jutro! Noc została do spoczynku i przygotowania.
Posłuszny wyszedł natychmiast książe Mieczysław do swoich ludzi w podwórce, spiesząc z podobnemi rozkazy.
Szepiołka zawahawszy się w ślad za nim pociągnął.
Rościsław spełniwszy zlecenie księcia, powrócił spiesznie ku niemu, gdyż książe Henryk znowu wydawał rozkazy.
– Patrz, Rostek – odezwał się do niego z przymuszoną wesołością – co jutro przyniesie jeden Bóg wie, w którego rękach losy nasze, dziś powinniśmy być dobrej myśli. Nie potrzeba jadła i napoju oszczędzać. Daj rozkaz piwnicznym i tym co warzą, aby nam wieczerzę ostatnią zgotowali jak należy dla tych, co jutro… już może jeść nie będą. Nie żałować nic, ani dla rycerstwa co tu ze mną siędzie, ani dla tych co indziej wieczerzać będą.
Rękę położył na ramieniu Rościsławowi.
– Każ, by mi było po książęcemu, po królewsku, bośmy tego wszyscy godni. Ostatnie sobie sprawmy gody, niech nam nic nie żałują! A stołów przymnóżcie, abym sam nie był i w dobrem otoczeniu zjadł pożegnalną wieczerzę…
Rościsław skłonił się, uśmiechnął do pana rękę jego ucałował i wybiegł spiesznie.
Zamek i okolica wieczora tego wyglądały, jakby walka za chwilę rozpocząć się miała. – W ruchu niezmiernym było wszystko, ludzie wśród wrzawy i ścisku ledwie się porozumieć mogli. Jeden ostrzył pospiesznie miecz na lada toczydle, drugi strzały liczył i próbował ich ostrza, inny obuch nasadzał krzepko, – inni konie opatrywali.
Czynność wszędzie widać było pospieszną, gorączkową.
– Jutro! jutro! – powtarzano spotykając się…
Kościół stał ciągle otworem. W tym wieku wielkiej swawoli i pobożności nie mniejszej – cisnęli się wszyscy do ołtarzów, bo każdy miał kamień na sumieniu. Szukano księży, aby od nich błogosławieństwo uzyskać, duszę oczyścić, wreście dostać coś może, relikwję jaką, pobłogosławiony krzyżyk, medalik, talizman któryby od śmierci ochronił, albo od cięższego nad nią kalectwa i niewoli.
Po domkach rozsypani żołnierze od bab brali różne węzły i ziela, które również obraniać miały.
Wierzono również w cuda jak w gusła i czary. Byli nareście i tacy, co niewiele dbając o życie, używali tym czasem dostatku napoju i mięsiwa, którego im dodawano obficie – tyle jak skazanym w przededniu stracenia.
W orszaku pana Sulisława Jaksy złożonym z przedniego krakowskiego rycerstwa i ziemian innych okręgów, nie mniejszy ruch panował. Oddział ten cały miał swe osobne obozowisko, ku któremu ciągle z innych taborów goście napływali. Tu też najhuczniej było, najochotniej, najweselej.
Pawlik ze swemi, klechą Zulą, Wojuszem i czeladzią wojenną, wprosił się był do mieszczanina, który mu izby świetlnej dość przestronnej ustąpił, ale ta nie starczyła nawiedzającym, bo syn Jazdona częstował z taką szaloną, rozpasaną szczodrobliwością, tak wesoło, iż się tu wszyscy cisnęli.
Wabił ku sobie ludzi, dodawał serca, ochotę wielką budził, tak że wszyscy lgnęli do niego.
Pierwszy raz w życiu panem będąc, mogąc trochę po swej woli wygadać się, wyśmiać, z ludźmi swobodnie drażnić – zażywał tego chłopak tak, że Wojusz ciągle go musiał hamować. On go ani już chciał słuchać.
Popierali młokosa nowi przyjaciele, nie było rady.
Do pustego śmiechu wszystko mu powód dawało, ludzie, miejsce, słowa i ruchy. Niemiłosiernie szydził z tych zwłaszcza, którzy o jutrze mówili z obawą lub powątpiewaniem. On najpewniejszym był, że Tatarów pobiją i pola zaścielą trupami. Ta buta gniewała Wojusza, a gniew jego ją pomnażał. – Zula z agendą chodząc modlił się, zżymał na swawolnika, a że mu przeszkadzano do modlitwy, często się aż na podwórze wysuwał. Tu mu też nie lepiéj było, wrzawa młokosa i niepokój o niego ciągnęły go na powrót. Po chwili zjawiał się we drzwiach i niemogąc w ścisku wytrzymać, uciekał znowu.
Wojusz siedział na ławie o stół