Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
którzy się mieli czas oddalić.

      W lesie przed niemi słychać było nuconą przez wojsko pobożną, starą pieśń do Bogarodzicy.

      Jeden bowiem Pawlik może jechał tak rozszalały, reszta wszystka smętna była i poważna. Wiedzieli, że niosą życie na ofiarę za wiarę, kościoły, rodziny i domy…

      Każdy jechał na śmierć się sposobiąc.. Obawiano się, aby z niewielkim oddziałem zdążając ku Lignicy, nimby się z księciem Henrykiem połączyli – nie wpadli gdzie na zagon tatarski, któremuby ze słabą garścią opierać się nawet nie mogli.

      Trzeba więc było lasami się przedzierać, słać na zwiady przodem, aby bezpiecznie się prześliznąć. Rzadko gdzie dzicz tatarska, i to tylko popłoszona, zapuszczała się w gąszcze i lasy.

      Nawykli do stepów najezdnicy, czuli się w polu bezpieczniejszemi.

      Sulisław mądrze swoich prowadził. O Tatarach też wieści łatwo było dostać. Szli, prawda, i spadali na nieopatrzne ziemie, kędy się ich nie spodziewano, lecz poprzedzały ich łuny i dymy, a małemi oddziałami nie wyrywali się naprzód.

      W lasach też wszędzie spotkać było można tych, co pospieszyli uchronić się przed nawałą. Zbieg był najpewniejszym znakiem zbliżania się dziczy. Spustoszenie, które ona niosła z sobą, rozciągało się na mil kilkanaście w koło, lecz pasem szło, szerokim szlakiem, jedną wielką ławą – a co zbieżało w czas, ocalało z żywotem…

      Dla tego po owych najazdach tatarskich, morderczych i strasznych – klęski były niezmierne, straty niepowetowane, ale się kraj prędko odżywiał, bo więcej zawsze uratowało się zbiegając, niż padło.

      Gdy z małą swą drużyną Pawlik nareście się z oddziałem Sulisława połączył, trafił w nim zaraz, na niemal tak młodego jak sam był rycerza, do którego – śmiałym będąc zawsze – natychmiast się zbliżył, podjechał i zagadnął go poufale jako brata po mieczu.

      Był to mężny, sławny już z niejednego rozgłośnego czynu Janisław, młodzian urodziwy, pięknej postawy, w którym widać było rycerskie męztwo, ale razem statek i powagę, nad wiek może. Nadrabiał miną, aby się starszym wydał.

      Pawlik mu dość w oko wpadł, domyślił się w nim kto był, bo już po wojsku rozpowiadano, że syn Jazdona miał się do nich przyłączyć. I, jak zawsze, dwie natury sprzeczne ku sobie ciągną, Janisław ten, co z karności słynął, upodobał sobie warchoła.

      Pawlikowi też nikt milszym być nie mógł nad takiego jednolatka, z którym mógł być jakby z bratem.

      Poczęli rozmowę, naprzód o koniach, bo Tatarów w głowie nie miał syn Jazdona, a był im bardzo wdzięczny że mu do wyzwolenia z domu w pomoc poszli.

      Miał i ten przymiot Pawlik szalony, że gdy o myślistwie albo o koniach rozpowiadał, niestworzone rzeczy lubił wymyślać. Śmiał się z tego sam, bawiło go, gdy ludzie się zdumiewali i sarkali. Poważny Janisław dał mu się tem rozrywać.

      A że reszta oddziału srodze była posępna, Pawlik zaś pustował i śmiał się, wszyscy się za niemi oglądali, radzi temu, że im jeszcze ktoś trochę wesela przyniósł do ich czarnego smutku.

      Radzi mu byli jakoś, że on jeden serca nie stracił, co drugim go dodawało.

      Niemal do nocy, jadąc przy nim, gdy mu się gęba nie zamykała, Janisław więcej słuchał niż mówił. Aż gdy już ku spoczynkowi noclegowemu się zbliżali i zaczęto obozowisko wytykać, z którego przed świtem ruszać mieli dalej, nowy towarzysz rzekł do swobodnie poczynającego sobie Pawlika.

      – Patrzajcie no, abyście gdy na spoczynek zatrąbią, nie szaleli, bo z naszym panem Sulisławem igrać nie zdrowo… Słuchać potrzeba i patrzeć skinienia.

      Pogroził mu nieco.

      – Słuchać? – powtórzył oniemiały na chwilę Pawlik, patrząc mu w oczy ciekawie. – Słuchać! No! ciury juściż powinni tchu słuchać, ale my??

      Janisław uśmiechnął się doń łagodnie.

      – My tu wszyscy ciurami – rzekł, – gdy władza przy jednym. Ktoby się ważył na co przeciw woli wodza, łeb mu zetną jako nic.

      Pawlik brałto za żarty, poruszył ramiony… i, stanęli na nocleg w lesie obozem…

      IV

      Klasztór w Krośnie ledwie mógł pomieścić gości, którzy doń szukając schronienia zbiegli z Trzebnicy.

      Księżna Jadwiga, po Henryku Brodatym wdowa, pobożna pani, której życie upływało w najsroższej katowni własnego ciała a posługach najpokorniejszych siostrom zakonnym i ubogim, pani, która już na pół duchem była w niebiesiech, a po ziemi szła zdając się jej nie czuć i nie tykać, przybyła do warowniejszego Krośna, ciągnąc za sobą kilkadziesiąt sióstr Cystersek, swój dwór cały i tych trzynastu ubogich, na których nędzy i chorobach uczyła się bezmiernego miłosierdzia.

      Uchodziła ze swej Trzebnicy, z pięknego klasztoru, od swego drogiego kościoła i szpitalu, z tych miejsc, które na jej skinienie wśród trzęsawisk i moczarów jakby cudem murami się okryły – nie dla własnego bezpieczeństwa, bo męczeństwo dla niej upragnionem było, ale dla tych sióstr swych, co z trwogi marły w Trzebnicy, modlić się nawet nie mogąc i Boga chwalić.

      Napróżno tę ich lękliwość karcąc surowo, księżna Jadwiga przypominała im, że bez woli Bożej włos nie spada z głowy człowieka, a przed wyrokiem Bożym żadna warownia nie obroni, lękliwego ducha siostry błagały ją tak, że w końcu, litując się im księżna wszystkim, co Trzebnicę zaludniali, ruszyć kazała do Krośna.

      Tu świeżo wzniesiony klasztór dla klarysek, przyjąć ich musiał i dać schronienie mężnej pani z jej trwożliwemi towarzyszkami.

      Jej jednej w najstraszniejszych życia próbach nigdy spokój nie opuścił, na który patrząc truchleli ludzie, tak do nieczułości i odrętwienia był podobnym.

      Nigdy łza niepostała na jej licu, chyba, gdy rozgorzała na samotnej modlitwie; nigdy jęk się z jej piersi nie dobył.

      Tego czasu księżna Jadwiga była już chodzącym posągiem świętej.

      Wychudła, wybladła, woskowo-żółta niewiasta, w jednej zawsze sukni wełnianej na włosiennicę narzuconej, bosonoga zimą i w lecie, z poranionemi stopy – jak cień jakiś dzień i noc snująca się po korytarzach, po kościele, po barłogach najwstrętliwszego ubóstwa, którego plugawe rany całowała z rozkoszą – żyła już tylko jakimś cudownym nadziemskim żywotem.

      Nie miała nigdy spoczynku, nie znała łoża, nie siadała do stołu, żyć się zdawała niczem, krwią własną, siłą woli. Nocą znajdowano ją w kościele na extatycznej modlitwie, dniem albo wymiatającą śmiecie klasztorne, lub całującą ślady sióstr i pijącą wodę, w której się myły.

      Pokora jakaś okrutna nad sobą, nadawała jej majestat dziwny.

      W twarzy tej zastygłej, martwej, nieporuszającej się niczem, oczy zaiskrzone, śmiałe patrzały tak, jakby człowieka aż do wnętrza duszy jego na wskroś przejrzeć mogły.

      I miała tę moc, że go widziała w istocie. Nie jeden raz przychodzącą zakonnicę, gdy oczyma zmierzyła, dobyła z niej, o czem Bóg jeden mógł wiedzieć.

      – Idź ztąd – mówiła do strwożonej – idź i spowiadaj się z tego ciężkiego grzechu, którym obrzemieniona tu przychodzisz.

      Zawstydzona grzesznica uciekała zasłaniając oczy, rażona tem jasnowidzeniem cudownem.

      Gdy Henryk Brodaty, mąż jej, z którym już oddawna nie żyła, nawiedzał ją w Trzebnicy,