Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.
– Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.
– Ile kosztuje?
– Co łaska, proszę pana.
– A co ja będę robił z kwiatami?
– Podaruje pan ładnej panience. Niech pan kupi. Chcę zarobić na chleb i na lekarstwo dla ojca. Matka mnie wysłała.
– Ty prawdę mówisz czy kłamiesz? – oczy nieznajomego głęboko zatopiły się w oczach Antka.
– Prawdę, proszę pana – odpowiedział, patrząc śmiało.
– Słuchaj, jeżeli powiesz mi prawdę całą, to ci dam rubla.
– Ja prawdę mówię, proszę pana.
Niebieskie oczy Antka ciekawie obejmowały postać nieznajomego. Przybrał pokorną postawę.
– Masz rodziców?
– Mam matkę chorą, proszę pana, ojciec umarł.
– Jak dawno?
– Przed miesiącem, proszę pana.
– Mówiłeś przed chwilą, że ojciec jest chory.
– To ojczym, proszę pana.
– Więc matka już za mąż wyszła?
– A cóż miała robić, proszę pana? Zostało nas siedmioro, toby nie poradziła!
– Ojciec w szpitalu jest?
– Tak, proszę pana.
– Więc po co żebrzesz na lekarstwo? W szpitalu dają lekarstwa.
– Dla siostry, proszę pana.
– Mówiłeś, że dla ojca musisz kupić lekarstwo?
– Nie, proszę pana, dla siostry. Ojciec w szpitalu.
– W którym szpitalu?
– U Dzieciątka Jezus, proszę pana.
– Mańka jest twoją siostrą?
– Jaka Mańka?
– Ta, która sprzedaje tam kwiaty.
– Nie, to nie siostra.
– A co ona za jedna?
– Jej rodzice… Ona jest… My mieszkamy w jednym domu.
– A czym jest jej ojciec?
– Ona nie ma ojca.
– A matkę ma?
– Ma albo nie ma.
– Co to znaczy?
– E, pijaczka, po całych dniach nie ma jej w domu. I chora.
– Prawdę mówisz?
– A co miałbym kłamać?
– A gdzie ty mieszkasz?
– Na Szulcu.
– Pod którym numerem?
– Pod piętnastym.
– Jutro będę u was.
– Kiedy ja, proszę pana, mam kupić lekarstwo.
– To chodź ze mną, zaprowadź mnie teraz.
– E, teraz nie mogę.
– Kłamałeś?
– Ano, kłamałem.
– I nie powiesz mi prawdy?
– A nie.
– Dlaczego?
– Bo nie.
Antoś oddalił się rozgniewany.
– Coś z nim mówił? – pyta go Mańka.
– E, trajlował4 tam.
– A co mówił?
– Pytał się o mnie i o ciebie.
– A co on chciał?
– Choroba go wie. Chodź stąd, bo się jeszcze będzie czepiał.
Wieczór zapadał. Aleje powoli pustoszały. Rodziny z dziećmi powracały gromadnie do domu, powozy rozprysły się. Chłodny wieczór jesienny rozpędził ostatki spacerujących. Niebo się zachmurzyło, powiał wiatr silny. Liście z głuchym szelestem opadały z drzew na ziemię.
Mali roznosiciele kwiatów, drżąc z chłodu, tym natarczywiej ofiarowywali swój towar.
Czasem policjant zamajaczył na tle wilgotnego wieczoru, a wtedy dzieci na dane hasło kryły się za drzewa, lub przebiegały przez środek ulicy.
Wreszcie ucichło zupełnie.
Antoś wracał z Mańką; zimno im było w mgle jesiennego wieczoru. Szczególniej chłopiec w swych dziurawych spodniach i jakiejś przezroczystej bluzie, narzuconej na koszulę, czuł chłód dotkliwy.
– Poczekaj, kupię papierosów.
Antek wszedł do sklepiku, kupił kilka sztuk papierosów, dla Mańki serdelek i czekoladę w srebrnym papierze.
– Masz.
Zapalił papierosa.
– Ile tam masz? – zapytał Mańkę Antek.
– Brakuje mi ośmiu kopiejek.
– Masz, niech cię tam. Czort go wie, w jakim on dziś humorze.
– Dziękuję ci. A ty?
– O, ja swoje zawsze zarobię. Żeby nie ten stary grzyb, to bym miał rubla dla siebie.
– Ty tak jakoś umiesz.
– Owa, wielka sztuka. Żebym to ja był dziewczyną, tobym jeszcze więcej zarobił!
– A jakże. Lepiej być chłopcem.
– Co ty tam wiesz… Dlaczego ty nigdy w rękę nie całujesz?
– Bo nie chcę i nie będę.
– Fi, takaś harda. W interesie tak nie można.
Biegli w stronę Wisły.
Gdyby się Antek albo Mańka byli obejrzeli, ujrzeliby idącego krok w krok za nimi w palcie z podniesionym kołnierzem i w binoklach ciemnych mężczyznę. Śledził on tę parę przez cały wieczór, szedł za nią, czekał, aż Antek wyjdzie ze sklepiku, a teraz zmierzał w stronę Wisły. Mocniej nasunął on kapelusz na czoło, czasem przystawał na chwilę, cofał się o kilka kroków i znów szedł za dziećmi, przyciskając w prawej ręce błyszczący przedmiot.
– Słuchaj, Antoś – zapytała nagle Mańka – czy ty się nie boisz Wicka?
– Co się mam bać?
– A jak on cię zbije; on silniejszy, a może i innych namówić.
– Już ja sobie poradzę. Nie takich rydzów widziałem.
Domy były coraz mniejsze; parkany oddzielały pojedyncze zabudowania, bruk stawał się coraz nierówniejszy, a latarnie coraz mniej rozpraszały ciemności.
Na zakręcie ulicy ukazało się dwóch chłopców.
– Antoś, patrz – zawołała z trwogą dziewczynka, chwytając Antka za rękę.
– Puść, głupia.
– Uciekajmy.
– Ja bym uciekł, ale ty?
– To weź moje pieniądze i leć.
– Głupia jesteś.
Ciemne sylwetki chłopców znaczyły się coraz wyraźniej.
– Dobry