Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Litka! – zawołał Połaniecki.

      I począł prędko znów nadymać globus, żeby pokryć wzruszenie, a zarazem pokazać dziewczynce, jak mało znaczą jej słowa.

      Lecz dziecko szło dalej za swoją myślą:

      – Mnie tak czasem duszno i tak mi serce bije… Mamusia powiedziała, żebym ja wtedy mówiła: „Pod twoją obronę” – i ja zawsze mówię, bo ja się okropnie boję umrzeć! Ja wiem, że w niebie dobrze, ale nie byłabym z mamusią, tylko sama na cmentarzu… Tak, i w nocy…

      Połaniecki położył nagle globus, siadł przy kanapce i, wziąwszy rękę Litki, rzekł:

      – Mój Lituś, jeśli mamę kochasz, jeśli mnie kochasz, nie myśl o takich rzeczach. Tobie nic nie będzie, ale dopieroby się mama martwiła, gdyby wiedziała, czem dziecko sobie główkę zaprząta! Bo pamiętaj, że sobie tem szkodzisz…

      A Litka złożyła ręce:

      – Mój panie Stachu, już tylko o jedno zapytam, tylko o jedno – nic więcej!

      On pochylił ku niej głowę.

      – No, pytaj, kocie. Byle o co mądrego.

      – Czy pan Stach bardzoby mnie żałował?

      – A, widzisz, jakaś niepoczciwa!

      – Mój panie Stachu!… powiedzieć!

      – Ja? co za niegodziwe dziecko! Lituś wie, że ją kocham… ogromnie kocham! Niech Bóg broni… Nikogo na świeciebym tak nie żałował… Będzieszże ty mi cicho nareszcie, ty mucho utrapiona! ty… najmilsze drogie stworzenie!…

      A dziewczynka zwróciła ku niemu rozjaśnione oczy:

      – Już będę cicho… Dobry pan Stach!

      I w chwili, gdy weszła pani Emilia, a on zabierał się do odejścia, spytała jeszcze:

      – Ale pan Stach nie gniewa się na mnie?

      – Nie, Lituś! – odrzekł Połaniecki.

      Wyszedłszy do przedpokoju, usłyszał lekkie stukanie we drzwi, pani Emilia bowiem kazała zdjąć dzwonki. Otworzył i spostrzegł Marynię, która zwykle przychodziła wieczorami. Przywitawszy się z nim, spytała:

      – Jak dziś Litka?

      – Jak zwykle.

      – Był doktor?

      – Był. Nic nowego nie znalazł. Pozwoli pani sobie pomódz?

      To powiedziawszy, chciał zdjąć z niej paletot, lecz ona odmówiła, nie chcąc przyjmować jego usług. Wówczas, mając serce wezbrane poprzednią rozmową z Litką, napadł na nią najniespodzianiej:

      – To jest prosta grzeczność, nic więcej, a choćby było czemś więcej, mogłaby wreszcie pani zostawić swoją niechęć do mnie za tym progiem, bo tam jest dziecko chore, które nietylko ja, ale i pani niby kocha. W tem po prostu niema nietylko dobroci, ale i miary. Zdjąłbym tak samo paletot z każdej innej kobiety, i niech pani wie, że teraz myślę o Litce i o niczem więcej.

      I mówił to z wielką zapalczywością, tak, że zaskoczona nią nagle panna Marynia trochę przestraszyła się naprawdę, trochę straciła głowę, tak, że pozwoliła pokornie zdjąć z siebie paletot, i nietylko nie znalazła w sobie siły, by się obrazić, ale uczuła, że tak może przemawiać człowiek szczerze i głęboko dotknięty niepokojem, zmartwieniem, zatem człowiek prawdziwie czujący i z gruntu dobry.

      Może wreszcie ta niespodziana jego energia przemówiła do jej natury kobiecej, dość, że Połaniecki ujął ją w tej chwili więcej, niż kiedykolwiek od czasu widzenia się w Krzemieniu, i nigdy dotychczas nie przypomniał jej tak silnie owego dzielnego, młodego człowieka, którego oprowadzała niegdyś po krzemienieckim ogrodzie. Było to wprawdzie wrażenie przelotne, które nie mogło stanowić o wzajemnym ich do siebie stosunku, ale na razie podniosła na niego oczy nieco zdziwione, lecz nie gniewne, i rzekła:

      – Przepraszam pana…

      On zaś pohamował się przez ten czas i zawstydził:

      – To ja przepraszam. Litka gadała mi dziś o swojej śmierci i taki jestem wzburzony, że rady sobie dać nie mogę… Pani powinna to zrozumieć i przebaczyć mi.

      To rzekłszy, ścisnął silnie jej rękę i wyszedł.

      XVI

      Następnego dnia Marynia ofiarowała się pani Emilii zamieszkać u niej aż do zupełnego wyzdrowienia Litki, Litka zaś poparła jej prośbę, na którą pani Emilia po krótkim oporze była zmuszona się zgodzić. Rzeczywiście upadała ze znużenia; zdrowie chorej wymagało nieustającej i wyjątkowej czujności, nowy atak bowiem mógł przyjść lada chwila. Trudno było liczyć, żeby służąca, choćby najbardziej przywiązana, nie zdrzemnęła się w takiej właśnie chwili, w której śpieszny ratunek mógł stanowić o życiu dziecka – więc obecność Maryni była prawdziwą pomocą i uspokojeniem dla stroskanej matki.

      Co do pana Pławickiego, ten wolał jadać w restauracyi, niż w domu, nie robił więc trudności. Marynia zresztą wpadała codzień dowiedzieć się o jego zdrowie i przyprowadzić do porządku domowe rachunki, potem wracała do pani Emilii, by połowę nocy przesiedzieć przy małej.

      W ten sposób Połaniecki, który wszystkie chwile wolne od zajęć spędzał u pani Emilii i przyjmował a raczej odprawiał z podziękowaniami wszystkich, którzy przychodzili dopytywać się o zdrowie dziewczynki, widywał Marynię codziennie.

      I podziwiał ją szczerze. Sama pani Emilia nie okazywała więcej troskliwości dla chorej i nie umiała lepiej koło niej chodzić. Po tygodniu twarz panny Maryni pobladła z niewywczasu i obawy, oczy podkrążyły się ciemno, ale siły jej i energia zdawały się wzrastać z każdą chwilą. Było w niej przytem tyle słodyczy i dobroci, coś tak cichego i delikatnego w usługach, jakie oddawała Litce, że dziewczynce, mimo owej urazy, którą dla Maryni żywiła w głębi swej małej duszki, poczęło być z nią dobrze, i gdy oddaliła się na kilka godzin do ojca, chora wyglądała jej z utęsknieniem.

      Zresztą zdrowie małej raczej się poprawiło w ostatnich czasach. Doktor pozwolił jej wstawać, przechadzać się po pokoju i siadywać w fotelu, który w słoneczne dni przysuwano jej do drzwi, prowadzących na balkon, aby mogła spoglądać na ulicę i rozrywać się ruchem ludzi i powozów.

      Połaniecki, pani Emilia i panna Marynia otaczali ją często wówczas, a przedmiotu do rozmów i pogadanek dostarczało to, co się działo na ulicy. Czasem dziecko było znużone i jakby zadumane, czasem jednak dziecinna natura brała górę i bawiło ją wszystko, więc i październikowe słońce, obrzucające dachy, ściany i szyby sklepów bladem złotem, i stroje przechodniów, i nawoływania przekupniów. Zdawało się, że owe potężne pierwiastki życia, pulsujące w wirze miejskim, wchodzą w dziecko i ożywiają je. Czasem przychodziły jej też do głowy dziwne myśli, i raz, gdy przed balkonem przesuwał się ciężki wóz, wiozący drzewa cytrynowe w donicach, które, lubo skrępowane łańcuchami, chwiały się zgodnie z ruchem wozu, mała rzekła:

      – Im serce nie bije.

      A potem, podnosząc oczy na Połanieckiego, spytała:

      – Panie Stachu, czy drzewa długo żyją?

      – Bardzo długo, niektóre żyją tysiące lat.

      – O, to ja chciałabym być drzewem. A mamusia jakie najlepiej lubi?

      – Brzozę.

      – To ja chciałabym być małą brzózką, a mamusia byłaby dużą i rosłybyśmy razem. A pan Stach chciałby także być brzozą?

      – Bylem rósł gdzie niedaleko od małej brzózki.

      Litka zaś popatrzyła na niego i, potrząsając trochę smutno główką, rzekła:

      – O,