Rozmowa skończyła się również. Wjechali teraz na drogę, wysadzoną kasztanami, których pnie migotały różowo w świetle powozowych latarni.
– A jak komu bieda, to musi cierpieć! – dorzucił naostatek Połaniecki, idąc widocznie za biegiem własnych myśli.
Tymczasem pani Emilia pochyliła się nad Litką:
– Śpisz dziecinko? – spytała.
– Nie, mamusiu – odpowiedziała Litka.
XIV
– O majątek nie ubiegałem się nigdy – mówił pan Pławicki – ale jeśli Opatrzność w niezbadanych swych wyrokach tak pokierowała, żeby choć część tej wielkiej fortuny przeszła w nasze ręce, to nie chcę jej dróg krzyżować… Mnie z tego wiele już nie przyjdzie, mnie potrzebne wkrótce będą cztery deski i cicha łza dziecka, dla którego żyłem, ale tu idzie o Marynię.
– Zwracam pańską uwagę – rzekł zimno Maszko – że, po pierwsze, to są widoki bardzo niepewne…
– Ale czy godzi się nie brać ich pod uwagę?…
– Po wtóre, że pani Płoszowska żyje jeszcze…
– Ale z babinki trociny już się sypią… stara jak grzyb!
– Po trzecie, że może zapisać majątek na cele publiczne…
– Ale czyby nie można przeciw temu wystąpić?
– Po czwarte, że wasze pokrewieństwo jest niezmiernie dalekie. W ten sposób wszyscy w Polsce są sobie krewni.
– Jednakże bliższych krewnych niema.
– Połaniecki to przecie także wasz krewny?
– Żaden! dalibóg, żaden! On jest krewny pierwszej mojej żony, nie mój!
– A Bukacki?
– Dajże pan spokój. Bukacki jest kuzynem żony mojego szwagra.
– Innych krewnych pan nie ma?
– Przyznawali się do nas Gątowscy z Jałbrzykowa. Jak to pan wie… Ludzie to mówią, co im pochlebia… Z Gątowskim zresztą nie potrzebuję się liczyć.
Maszko umyślnie przedstawiał trudności, by potem ukazać brzeżek nadziei, więc rzekł:
– U nas ludzie są chciwi na spadki – i niech się spadek jaki otworzy – zlatują się ze wszystkich stron, jak wróble na pszenicę… Wszystko w takich razach polega na tem, kto się prędzej zgłosi… Pamiętaj pan, że człowiek sprężysty i znający się na rzeczy może z niczego coś zrobić, gdy przeciwnie, człowiek bez energii i znajomości interesów, mając nawet pewne podstawy działania, może nic nie wskórać…
– To wiem z doświadczenia. Całe życie miałem póty interesów.
Tu pan Pławicki przeciągnął ręką po gardle, Maszko zaś dodał:
– Prócz tego możesz się pan stać igraszką adwokatów i być wyzyskiwanym bez granic…
– Liczyłbym w takim razie na osobistą pańską z nami przyjaźń…
– I nie zawiódłbyś się pan – odrzekł z powagą Maszko. – I dla pana i dla panny Maryni mam tak głęboką przyjaźń, jak gdybyście należeli do mojej rodziny.
– W imieniu sieroty, dziękuję – odpowiedział pan Pławicki.
I wzruszenie nie pozwoliło mu mówić więcej.
Maszko zaś spoważniał i rzekł:
– Ale jeśli chcecie, bym bronił waszych praw i w tym wypadku, który, jak powiedziałem, może się okazać złudzeniem – i w innych – to mi te prawa dajcie…
Tu młody adwokat chwycił rękę pana Pławickiego.
– Szanowny panie – rzekł – pan domyślasz się, o czem chcę mówić, więc zechciej wysłuchać mnie cierpliwie do końca.
Poczem zniżył głos i, choć nikogo nie było w pokoju, jął mówić prawie cicho. Mówił z siłą, powagą a zarazem z wielkiem umiarkowaniem, jak przystało na człowieka, który nigdy nie zapomina, kim jest i co przynosi. Pan Pławicki przymykał chwilami oczy, chwilami ściskał rękę Maszki, wreszcie po ukończonej konferencyi rzekł:
– Przejdź pan do salonu, ja tam przyślę Marynię. Nie wiem, co ona panu odpowie, w każdym razie niech się stanie to, czego Bóg chce… Ja umiałem pana zawsze cenić, teraz cenię jeszcze więcej – i ot!
Ramiona pana Pławickiego otworzyły się szeroko – i Maszko pochylił się ku nim, powtarzając nie bez wzruszenia, choć zawsze z wysoką godnością:
– Dziękuję, dziękuję!
I po chwili znalazł się w salonie.
Panna Marynia wyszła z twarzą mocno pobladłą, ale spokojną. Maszko podsunął jej krzesło, sam siadł na drugiem i począł mówić:
– Jestem tu z upoważnienia ojca pani. Słowa moje nie powiedzą pani już nic takiego, czegoby przedtem nie wypowiedziało milczenie, które pani odgadywała. Ale ponieważ przyszła chwila, w której powinienem nazwać po imieniu moje uczucia, czynię więc to z całą ufnością w serce i charakter pani. Jestem człowiekiem, który panią kocha, na którym się oprzeć można, więc składam w ręce pani moje życie – i proszę z głębi serca, by pani zgodziła się iść razem ze mną.
Panna Marynia milczała przez chwilę, jakby szukając słów, poczem rzekła:
– Winnam panu jasno i szczerze odpowiedzieć; wyznanie to jest dla mnie ciężkie, bardzo ciężkie, ale nie chcę, by się taki człowiek, jak pan, łudził; nie kochałam pana, nie kocham i żoną pańską nie zostanę nigdy, choćby mi przyszło nigdy niczyją nie zostać.
Tu zapanowało milczenie jeszcze dłuższe. Wypieki na twarzy Maszki zapłonęły silniej, a oczy jego poczęły rzucać zimne stalowe blaski.
– Odpowiedź jest równie stanowcza – rzekł – jak dla mnie bolesna i nieoczekiwana. Czy jednak pani nie zechce, zamiast odtrącać mnie w tej chwili stanowczo, dać sobie kilka dni czasu do namysłu?
– Sam pan powiedział, żem odgadywała uczucia pana, więc miałam czas zastanowić się nad sobą i odpowiedź, jaką panu daję, daję po zupełnym namyśle.
Głos Maszki stał się teraz suchy i ostry:
– Czy pani sądzi przytem, że na mocy zachowania się pani ze mną, nie miałem prawa zanieść takiej prośby, jaką zaniosłem?
I pewien był w tej chwili, że panna Marynia odpowie mu, iż to zachowanie się źle zrozumiał, że nie było w niem nic, coby mogło go upoważniać do jakiejkolwiek nadziei, słowem, że pójdzie drogą wykrętów, jak zwykle czynią kokietki, które kokieteryę zmuszone są okupywać kłamstwem – lecz ona podniosła na niego oczy i rzekła:
– Postępowanie moje z panem nie było chwilami takie, jak być powinno; przyznaję się do winy i z całej duszy