Takim był właśnie dzień, który nastąpił po pierwszem zapoznaniu się mojem z tą dziką. Zaraz już, po obudzeniu, rozgniewał mię mój lokaj, podając mi zamiast kawy, której żądałem, czekoladę; zaledwie zaś omyłka ta naprawioną została, zjawił się – kto? rządca majątku mego, z obszernem sprawozdaniem o jakiejś świeżo powstałej sprawie serwitutowej i z żądaniem, abym tą sprawą zajął się pilnie i bezzwłocznie, bo jeżeli ją zaniedbam, z pastwiskiem, rujnowanem przez chłopów, będzie źle! Do djabła chłopi, serwituty, pastwiska! Powiedziałbym też: i rządca! ale szanowałem tego człowieka za sumienne pełnienie swego zawodu i swoich obowiązków.
W każdym człowieku wysoko poważałem sumienne pełnienie obowiązków, a w tym wyżej jeszcze poważać je musiałem, ponieważ dla mnie samego było korzystnem. Tylko, że nudził on mię okropnie. Ale nie byłem znowu niedołęgą i w razie potrzeby bardzo dobrze umiałem przezwyciężyć i nudę i lenistwo; że zaś tym razem zachodziła potrzeba, którą także dobrze rozumiałem, więc, razem ze swoim dobroczyńcą i katem, pół dnia strawiłem na rozpatrywaniu mapy majątku, na rozczytywaniu się w aktach urzędowych i na rozmowie z adwokatem, od którego wróciłem żółty od melancholji. Przy śniadaniu, które jadłem sam jeden, w mojej, ładnej salce jadalnej z dębowemi sprzętami i tuzinem zdobiących ściany talerzy z rzadkich fajansów, zgryźliwie myślałem, że stanowczo lokaja Wincentego odprawić muszę, bo nie dość cicho drzwi za sobą zamyka. Od trzech lat jest już u mnie, przez cały ten czas uczę go ciągle, uczę, uczę cichego zamykania drzwi i nauczyć nie mogę. Czasem już zamknie je dobrze, a czasem, traf! jak palnie, cała baterja elektryczna w nerwy mi uderza i podskakuję na krześle. W porach dobrych nie zwracam na to uwagi, albo nawet i śmieję się z tego, ale w złych sprawia mi to prawdziwe udręczenie. Przytem, ma on, gdy mówi, jakiś grymas w ustach zupełnie nieładny i którego widok sprawia mi przykrość wprost dlatego, że jest nieładnym. Już kilka razy chciałem był go odprawić za te drzwi i za ten grymas, bo nic innego do zarzucenia mu nie miałem, ale biedak to był, liczną rodziną obarczony, niezbyt młody, zdejmował mię żal nad nim i nie odprawiałem. Wtedy jednak, przy tem śniadaniu, gdy parę razy drzwi nie dość cicho zamknął, pomyślałem, że stanowczo odprawię. Może mu dam w kształcie zapomogi całoroczną pensję, może mu syna u jakiego rzemieślnika ulokuję, ale odprawię i nowoprzyjmowanego dobrze wyegzaminuję, czy drzwi cicho zamyka i czy w powierzchowności nie ma czegoś przykrego dla oka. Co robić po śniadaniu? Nad zagadnieniem tem rozmyślałem czas jakiś, przechadzając się po saloniku i ważąc w głowie różne pomysły, które z niesmakiem odrzucałem. Ani iść dokądkolwiek, ani grać, ani poezji, ani filozofji, ani gazet. Wszystko nudne i do niczego ochoty nie ma. Stan ten przejdzie niezawodnie dziś, jutro, za parę godzin, za parę tygodni, ale dopóki trwa jest niewysłowienie ciężkim. Jedynym przeciw niemu sposobem jest zabić czas jego trwania haszyszem, mającym najszlachetniejszą pod słońcem postać – książki.
Jest bowiem na świecie książka-chleb, książka-skrzydło, książka-wino, książka-haszysz… Wziąłem z bibljoteczki powieść Pawła Fevala – niestety, mój drogi, jestem z tych, za których młodości bardzo czytywano Pawła Fevala – i leżąc na otomanie, paląc cygaro, czytając jakieś Belles des jours'y, czy Belles des nuits'y, szczęśliwie zabiłem godzin parę, gdy nadeszło kilku przyjaciół. Nie osobliwie rad im byłem w tej chwili, bo rozmawiać leniłem się tak samo jak iść dokądkolwiek, grać, albo czytać coś innego jak Belles des jours'y. Zaczęliśmy jednak gawędzić i wkrótce odkryłem, że Józio i Leon znajdowali się w humorze bardzo podobnym do mojego. Jak mnie sprawa serwitutowa, tak im inne okoliczności jakieś życie zatruły. Szczególniej Józio był bardzo kwaśny i bardzo prędko sprowadził rozmowę na fałszywe podstawy i złe uregulowanie stosunków rodzinnych. Wiedziałem dobrze co to znaczy i zkąd pochodzi. Papa – mecenas za zbyt wielkie wydatki wygderał. Leona znowu napadały od czasu do czasu paroksyzmy erotycznych marzeń i tęsknot, które mu wszystkie na ziemi kobiety, wobec wymarzonego ideału, na murzynki przerabiały. Malował je wtedy tak na czarno, że nie pozostawała im nawet białość zębów, którą błyszczą murzynki. Powiedziałem mu to śmiejąc się; odpowiedział, że istotnie u chłopek tylko znaleźć można zęby białe i – własne, w naszej zaś sferze kobiety mają sztuczne zęby, włosy i – duszę. Zawiązała się pomiędzy nami najprzód o rodzinie, potem o kobietach, potem w ogólności o ludziach i życiu rozmowa dość ożywiona i napełniona nutami zupełnie minorowemi. Mieliśmy wiele rzeczy do zarzucenia pierwszej i drugim, cytowaliśmy przykłady z życia ujemnie o nich świadczące i nieprzychylne im zdania wielu autorów.
Józio dość długo mówił o dziełach Lubock'a i Wallace'a, opisujących pochodzenie i historyczne ewolucje ustaw rodzinnych, a przedewszystkiem praw ojcowskich; Leon przytoczył parę zgryźliwych aforyzmów Szoppenhauera o kobietach i kilka ustępów z molierowskiej komedji L'ecole des femmes, czy coś podobnego. Byliśmy wogóle zgryźliwi i krytykowaliśmy wszystko, cokolwiek na myśl nam przychodziło. Dym naszych cygar był mniej gryzącym od tego pieprzyku, niewiadomego dla nas samych pochodzenia, którym tajemne pokłady dusz naszych zaprawione były.
Rozmowa ożywiała się i z kolei ustawała; wtedy siedzieliśmy zasępieni na fotelach najczystszego stylu Ludwika XV i chmurnemi oczyma wodziliśmy po ścianach ozdobionych akwarelami i rysunkami zupełnie godnemi widzenia, ale których widok wcale nas nie pocieszał.
Po jednej z takich pauz Józio wyraził życzenie założenia wielkiego dziennika politycznego.
– Obudziłoby to we mnie interes do życia, przywróciłoby mu urok – rzekł.
Wiedziałem dawno, że ten dziennik był konikiem, na którego wsiadał, ilekroć życie wydawało mu się żółwiem.
Uczuwał w sobie zdolności publicystyczne, posiadał je rzeczywiście i nawet, par çi, par là, pisywał do gazet.
Gdyby miał swoją gazetę, pisałby systematycznie i z zapałem. Projektowi temu nic właściwie na przeszkodzie nie stawało, bo papa mecenas, człek niezmiernie ceniący pracę, literaturę, dobro społeczne i t. d., nietylko nie odmawiał funduszów na to potrzebnych, ale rad byłby, kosztem choćby największym, wkupić syna do pracy, literatury, zasługi publicznej i t. d. Ale Józio był jak fajerwerk: zapalał się i gasł. Dziś zakładał swój dziennik, jutro go już nie zakładał, bo interes i urok życia znalazł gdzieindziej. Lękał się przytem, jak sam powiadał, niewoli. Wiedział, że taka robota, to wóz, który codzień ciągnąć trzeba, a cóż będzie, jeżeli którego dnia zabraknie ochoty do ciągnięcia? Wówczas niewola, albo znaczne straty materjalne i moralne.
Ja go przytem chwiałem w postanowieniu, dowodząc, że nie politycznego dziennika nam potrzeba, ale takiego, któryby, zajmując się wyłącznie literaturą i sztukami pięknemi, kształcił smak estetyczny publiczności naszej, w stanie prawie barbarzyńskim pogrążonej. Do stworzenia i prowadzenia takiego dziennika sam należałbym chętnie, bo najprzód, o pierwszorzędnej potrzebie jego byłem szczerze przekonanym, a potem, ilekroć rozmawialiśmy o tym przedmiocie, oczami duszy widziałem szufladę biórka, w której spoczywał pewien przed rokiem przeszło rozpoczęty przekład bajronowskiego Kaina. W takim dzienniku, o jakim mówiłem, wydrukowałbym ten swój przekład i byłoby mi to najpewniej bodźcem do dalszej pracy w tym kierunku.
Leon znowu był innego zdania. Utrzymywał on, że pieniądze wydawane na zakładanie dzienników, są pieniędzmi wyrzuconemi przez okno, bo tych szpargałów drukowanych jest już liczba zbyteczna, a czego naprawdę nie ma – to świątyni sztuki. Wstydem powinno być dla społeczeństwa, że jego dzieła sztuki wałęsać się muszą po wynajmowanych domach, nie posiadając przybytku własnego i odpowiednio urządzonego. Leon marzył kolosalnie, pragnąc w jednym gmachu umieścić malarstwo, rzeźbę, muzykę, dramat i teorje estetyczne. Takie sale dla obrazów i rzeźb, takie dla koncertów, takie dla teatrów amatorskich, takie jeszcze dla odczytów, wyłącznie estetyce poświęconych.
Gdyby naprawdę zabierano się do wznoszenia takiego gmachu, on nietylko pieniędzmi,