Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Чарльз Диккенс
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
z nas nie śmiał ust otworzyć.

      – Zdziwiony jestem – ciągnął pan Creakle – chociaż szczerość twoja, chłopcze, niewątpliwie przynosi ci zaszczyt, zdziwiony jestem, jak mogłeś podobnie nazwać kogoś, kto pobiera honoraria w Salem House.

      Steerforth zaśmiał się.

      – To nie jest odpowiedź na moje pytanie – powtórzył pan Creakle – spodziewałem się więcej po tobie, chłopcze.

      Jeżeli w oczach naszych pan Mell wyglądał nędznie i pokornie przy Steerforcie, z którego byłem dumny, to cóż dopiero mówić o panu Creakle!

      – Niech odwoła, co powiedział – domagał się Steerforth.

      – Sam odwołaj, coś powiedział – odrzekł pan Creakle. – Pierwszy zacząłeś.

      – Jeśli sam nie jest żebrakiem – zaczął Steerforth – najbliżsi jego krewni żebrzą, a to na jedno wychodzi.

      Mówiąc to, patrzył na mnie, gdy jednocześnie dłoń nauczyciela przesunęła się pieszczotliwie po moim ramieniu. Pełen wyrzutów sumienia wzniosłem oczy na pana Mell, który patrzał wprost na swego przeciwnika.

      – Jeśli pan, panie Creakle – mówił Steerforth – żądasz objaśnień, obowiązkiem moim jest dodać, że matka tego pana żyje z jałmużny w przytułku.

      Pan Mell, gładząc mnie po głowie i nie spuszczając oka z przeciwnika, szepnął tylko coś do siebie, zdawało mi się, że: „Tegom się spodziewał”.

      Marszcząc brwi, pan Creakle zwrócił się do nauczyciela z przesadną grzecznością:

      – Słyszy pan, co tu o panu mówią? Niechże pan zaprzeczy i zgromi chłopca, jak na to zasłużył, wobec wszystkich tu zebranych. Słuchamy!

      – Prawdę powiedział, najzupełniejszą prawdę – wyrzekł nauczyciel wyraźnie wśród zaległej dokoła ciszy.

      – Niechże pan z łaski swej – ozwał się, wspierając pod boki i wodząc po nas okiem, pan Creakle – zaświadczyć tu raczy, żem o tym nigdy przedtem nie słyszał.

      – Sądzę, że nie bezpośrednio…

      – Co, jak? Proszę powtórzyć.

      – Przypuszczam, że smutne moje położenie wiadome było panu, że… że znane mu są warunki… w jakich…

      – Boję się, jeśli już mamy mówić o tym – zasyczał pan Creakle – abyś pan i mojej szkoły nie brał za zakład dobroczynny. Możemy się rozstać, panie Mell, im prędzej to nastąpi, tym lepiej.

      – Najstosowniej zatem byłoby natychmiast – odrzekł powstając nauczyciel.

      – Żegnam pana.

      – I ja pana, panie Creakle. Chłopcy, bywajcie mi zdrowi!

      Mówiąc to, pan Mell, gładząc mnie ciągle po głowie, powiódł wzrokiem po całej szkolnej izbie i na widok Steerfortha dodał:

      – Jamesie Steerforth, przyjmij ode mnie przy rozstaniu życzenie, abyś się rumienił za dzisiejszy postępek. Co do mnie wolę cię mieć za swego wroga i przyjaźni twej nie życzyłbym nikomu, kto by mnie bliżej obchodził.

      Mówiąc to, raz jeszcze pogładził mnie pieszczotliwie, wyjął z szuflady swój flet, parę książek i zostawiając w niej klucz dla swego następcy, wyszedł ze szkolnej izby. Wówczas pan Creakle, tym razem już przez usta pedla, wygłosił szumną mowę, w której dziękował Steerforthowi za to, że wziął w obronę honor szkoły, po czym uściskał ręce mego przyjaciela, co wprawiło nas wszystkich w zachwyt, dlaczego, tego bym już wyjaśnić nie mógł. Ja także winszowałem Steerforthowi powodzenia, serce mi się jednak bardzo, bardzo ściskało. Tymczasem kij przełożonego spadł na plecy biednego Tommy’ego Traddlesa, który zamiast podzielać ogólną radość, odważył się popłakiwać w ukryciu, lecz rzewnie, z powodu wydalenia nauczyciela. Po dokonaniu tego ostatniego aktu najwyższej sprawiedliwości pan Creakle poszedł do łóżka czy tam, skąd był wyszedł89.

      Pozostawieni sami sobie, wyglądaliśmy, pamiętam, jak nieswoi. Co do mnie przynajmniej, to dręczony najokropniejszymi wyrzutami sumienia i oskarżając siebie jako sprawcę całego tego zajścia, rozpłakałbym się na dobre, gdyby nie wzgląd na przyjaciela, którego łzy moje mogłyby zdziwić, a może i obrazić. Przecież obraził się już na Traddlesa, wyrażając przy tym swe zadowolenie, że się to już raz wreszcie skończyło.

      Traddles, który przez cały czas siedział z głową wspartą na stole i miał już cały kajet porysowany kościotrupami, podniósł twarz i zadecydował, że mu wprawdzie nic do tego, lecz z nauczycielem bez wątpienia postąpiono haniebnie.

      – Kto temu winien, sam powiedz, płakso? – spytał główny winowajca.

      – Tyś winien – odparł Traddles.

      – I w czymże to zawiniłem?

      – Obraziłeś go i pozbawiłeś miejsca.

      – Obraziłem? – powtórzył wzgardliwie Steerforth. – Wyjdzie mu to najpewniej na dobre. Nie przypisuj mu własnych swych delikatnych uczuć. Co zaś do miejsca, piękne mi miejsce! Korzystne! Napiszę do domu, aby mu natychmiast posłali pieniężny zasiłek.

      Wprawiło to nas w zachwyt. Wiedzieliśmy, że matka przyjaciela mego była wdową bogatą i niczego nie odmawiała synowi. Porażka Traddlesa była zupełna. Steerforth triumfował, a nadto wmawiał w nas, że to, co zrobił, zrobił w interesie ogółu, narażając własną osobę.

      Gdy jednak wieczorem rozpocząłem codzienne opowiadanie, nieraz zdawało mi się, że słyszę flet byłego nauczyciela. Jęczał mi żałośnie w uszach, a gdy wreszcie Steerforth zasnął, długo jeszcze nie dawała mi zasnąć myśl, gdzie teraz się ten flet odzywać może.

      Zapomniałem jednak o tym prędko wobec swobody, z jaką Steerforth, nawet bez pomocy książek (zdawało mi się, że wszystko umie na pamięć), wziął się do tymczasowego zastąpienia nauczyciela. Prawdziwy następca pana Mell przybył wreszcie i został przedstawiony memu przyjacielowi na obiedzie u samego pana Creakle. Podobał mu się. „Ten to co innego” – mówił. Wierzyłem Steerforthowi na słowo. Co się tyczy mnie, to nowy nauczyciel nie zadawał sobie w tym wypadku najmniejszego trudu.

      W dalszym ciągu szkolnego półrocza jeden już tylko zaszedł wypadek, który dla wielu przyczyn utkwił mi w pamięci.

      Pewnego popołudnia, gdy, korzystając z drzemki pana Creakle, oddawaliśmy się swobodniejszej zabawie, pedel, wchodząc do klasy, zaanonsował grubym głosem:

      – Goście do Copperfielda.

      Zamienił już przedtem słów kilka z przełożonym co do osobistości przybyłych w odwiedziny i pokoju, do którego miały zostać wprowadzone, mnie zaś, zaskoczonemu niezmiernie, kazano iść na górę i włożyć świeże ubranie. Rozkaz ten wypełniłem z bijącym sercem, lecz wchodząc do bawialnego pokoju, cofnąłem się od progu na samą myśl, że odwiedzającymi mogą być chyba pan lub panna Murdstone, a jeśli to będzie moja matka…

      W pierwszej chwili nie spostrzegłem nikogo. Przy samych drzwiach oparci stali Ham i pan Peggotty, wywijając kapeluszami na moje powitanie. Roześmiałem się nie tyle z istotnie zabawnego ich wyglądu, ile z prawdziwej radości, jaką mi sprawił ich widok. Długo nie mogłem się uspokoić, przechodząc od śmiechu do łez. Pan Peggotty, który zrazu nie otwierał ust, dawał znaki bratankowi, aby ten mówił:

      – Niech się panicz uspokoi – wyszczerzał jak zwykle zęby Ham. – Ależ panicz urósł!

      – Urosłem? Doprawdy? – mówiłem, ocierając łzy wywołane widokiem przyjaciół.

      – Ależ


<p>89</p>

był wyszedł – daw. forma czasu zaprzeszłego; znaczenie: wyszedł uprzednio (wcześniej, zanim miały miejsce zdarzenia i czynności wyrażone czasem przeszłym zwykłym). [przypis edytorski]