– Hm – mruknął – to jest ten młodzieniec, którego ząbki mają być przypiłowane. Proszę go odwrócić.
Stróż obrócił mnie, a zostawiwszy panu Creakle dość czasu na przeczytanie gniotącego mi barki napisu, obrócił mnie znów twarzą do pana Creakle. Właściciel Salem House miał dumny wyraz twarzy, oczy małe i głęboko osadzone, czoło pomarszczone, nos nieduży, potężny kark, łysy był przy tym, jeśli nie liczyć pasma szpakowatych włosów sczesanych na skronie. Najbardziej jednak uderzyło mnie to, że zdawał się być pozbawionym głosu; mówił cicho, z widocznym wysiłkiem. Musiało go to gniewać, gdyż czoło mu się przy lada ust poruszeniu marszczyło jeszcze bardziej.
– Coście w nim zauważyli? – spytał stróża, wskazując na mnie.
– Dotąd nic szczególnego – odrzekł zagadniony79 – nie było sposobności. – Nie podobało się to widocznie panu Creakle, lecz natomiast musiało się podobać pani i pannie Creakle, obu szczupłym kobietom, na które ośmieliłem się podnieść swój wzrok.
– Bliżej, chłopcze – skinął na mnie pan Creakle.
– Bliżej – zakomenderował człowiek o drewnianej nodze.
– Mam zaszczyt – biorąc mię za ucho, mówił pan Creakle – znać twego ojczyma. Człowiek to wielce zacny, obdarzony niepospolitym hartem duszy. Znamy się z sobą dobrze; a czy ty znasz mnie? – i uszczypnął mnie żartobliwie, lecz boleśnie w ucho.
– Jeszcze nie, panie – wyjąkałem.
– Jeszcze nie! Ha! Poznamy się prędko.
– Prędko – powtórzył pedel, który, jak się przekonałem potem, był pośrednikiem pomiędzy panem Creakle i uczniami.
Umierając ze strachu i czując, jak mię pali ustawicznie przez pana Creakle targane ucho, zapewniałem, że nie wątpię, iż się poznamy.
– Powiem ci od razu, kim jestem – ciągnął, puszczając wreszcie moje ucho. – Jestem Rzymianinem.
– Rzymianinem – potwierdził kulawy pedel.
– Słowa dotrzymuję, a kiedy raz coś powiem, to już musi być to co do joty80 spełnione.
– Musi być wypełnione…
– Woli mojej nikt nie śmie się sprzeciwić. Obowiązek przede wszystkim, przede wszystkim. Wyrzeknę się – tu spojrzał na żonę – własnej krwi, jeśliby mi się śmiała sprzeciwiać.
Tu zwrócił się do pedla z pytaniem:
– Czy był z powrotem ten chłopak?
– Nie był.
– Nie był, wie, z kim ma do czynienia, przeczuł. Niech mi się nie nawija pod rękę – tu spojrzał znów na żonę – bo mu się dam we znaki. Teraz wiesz już, mój mały, z kim masz do czynienia, możesz odejść.
Ucieszyło mnie to pozwolenie, tym bardziej że pani i panna Creakle ocierały łzy, co budziło me współczucie. Miałem jednak pewną prośbę, toteż ośmieliłem się przemówić.
– Panie…
Odwrócił się, spojrzał piorunująco.
– Panie – mówiłem, drżąc cały – gdyby tak można było i zanim uczniowie zjadą się, zdjąć mi z pleców ten… ten… zapewniam pana, że żałuję… że się poprawię… poprawiłem…
Czy to w pośpiechu, czy po to, aby mnie przestraszyć, pan Creakle porwał się z fotela tak, że nie czekając skutku mej prośby i wyprzedziwszy pedla, drapnąłem aż do sypialni, gdzie, nie doczekawszy się pogoni, położyłem się, lecz minęło dobre dwie godziny, zanim się uspokoiłem i zdołałem zasnąć.
Nazajutrz rano zjawił się pan Sharp, starszy nauczyciel, którego tylko pomocnikiem był pan Mell. Ten ostatni jadał z uczniami, podczas gdy tamten dopuszczony był do stołu samego pryncypała. Pamiętam go jako małego, szczupłego człowieka, z wielkim nosem i przechyloną na jedno ramię głową, co robiło wrażenie, jak gdyby mu ona ciężyła. Włosy miał miękkie i kędzierzawe. Z czasem dowiedziałem się od jednego z kolegów, że była to peruczka, licha zresztą, którą co niedziela kazał fryzować.
Informacji tych udzielił mi Tommy Traddles, który pierwszy powrócił z wakacji. Przedstawił mi się jako ten, którego imię wyryte stoi na bramie ogrodu po prawej stronie, pierwsze z góry – na co powiedziałem mu: „Traddles!” i znajomość została zawiązana. Było to dla mnie prawdziwym szczęściem, że się pierwszy zjawił w szkole. Wywieszony na mych plecach napis zabawił go nieskończenie, toteż oszczędził mi wstydliwego krycia się uprzedzając każdego z przybywających towarzyszy, że jest nowy „figiel”. Wszyscy zresztą, wracając z wakacji do szkoły, byli bez humoru i o wiele mniej skłonni do natrząsania się ze mnie, niż się tego spodziewałem. Niektórzy wprawdzie otaczali mnie kołem, skacząc i wyjąc niby banda dzikich Indian, podczas gdy inni, nie mogąc się oprzeć pokusie traktowania mnie jak psa, wołali: „Pójdź, Towzer81, do nogi”, co mnie bolało wprawdzie, ale na ogół jednak cała sprawa w rzeczywistości nie była tak straszna, jak przewidywałem. Jednakże aż do przyjazdu J. Steerfortha nie zostałem wtajemniczony i wciągnięty do bractwa koleżeńskiego. Gdy przybyła ta przystojna, zdolna, jak mówiono, i o pół tuzina lat starsza ode mnie osobistość, stawić się przed nim musiałem jak przed sędzią. Rozpytywał mnie o wszystkie szczegóły wypadku, którego widoczne następstwa dźwigałem na plecach, a wybadawszy mnie należycie raczył oświadczyć, że była to „dobra sztuka”, za co mu nieskończenie byłem wdzięczny.
– Wiele82 masz pieniędzy? – zaczął, biorąc mnie pod swą opiekę i spacerując ze mną po dziedzińcu.
Powiedziałem mu, że mam aż siedem szylingów.
– Oddałbyś je mnie na schowanie – zadecydował – naturalnie, jeśli ci się to podoba, jeśli nie, możesz sam je sobie schować.
Naturalnie przystałem na tę uprzejmą i przyjacielską propozycję, wręczając mu całą zawartość danego mi przez Peggotty woreczka.
– Czy chciałbyś kupić coś teraz? – spytał.
– Nie, dziękuję! – odpowiedziałem.
– Jeśli ci czego potrzeba, piśnij tylko słówko.
– Nie, dziękuję panu.
– Może byś chciał wydać parę szylingów na buteleczkę wina porzeczkowego, którą wysuszylibyśmy w sypialni – i dodał – Będziemy, słyszę, sypiać w tym samym pokoju.
Nie pomyślałem o tym przedtem, zgodziłem się więc chętnie na propozycję.
– Wybornie! A czy nie warto by kupić i nieco ciastek z migdałami?
Zgodziłem się i na to.
– Trochę sucharków i owoców także. Wyniesie to też parę szylingów. Co ty, mały, na to?
Uśmiechałem się, gdyż