Właśnie galopował zuchwale po jakichś jarach, których rozpoznać w biegu nie mógł, gdy nagle zoczył z dala idącego mu naprzeciw Gryza, i widokiem jego wykolejony, osiadł znienacka na ziemi, uczuwszy przesadnie wielką próżnię pomiędzy kolanami, które kozła z uwięzi ścisłej wypuściły.
Gryz ramiona w porę rozkrzyżował i kozła, który poskokami utratę zmysłów zdradzał, pochwycił i dłonią silną okiełznał.
Kiepas się z ziemi nie podnosił, upadek swój w rodzaj spoczynku trafnie przedzierzgając.
Gryz z kozłem zbliżył się do niego.
– Czemu chudobę mi dręczysz? – zapytał.
Kiepas na piasku pierwszą literę swego nazwiska kreślić zaczął, lecz nie dokończył.
– Czemu chudobę mi dręczysz? – powtórzył głośniej Gryz.
– Tylem ją udręczył, ile ona i mnie udręczyła – odpowiedział Kiepas, sapiąc mozolnie.
– Kto ci pozwolił kozła pod wierzch zażywać? – dąsał się Gryz i kozła pchnął przed same oczy siedzącego na ziemi Kiepasa, aby mu pokazać, jak zwierzę po jeździe wierzchowej wygląda.
Wyglądało opłakanie.
– Nie o koźlą skórę, jeno o własną ci chodzi – rzekł Kiepas, uśmiechając się chytrze. – Sam się tą jazdą zmęczyłeś, a kozła do oczu mi pchasz dla niepoznaki. Albo ja wiem, który z was – człek, a który – kozioł?
– Głupiś! – odrzekł Gryz.
– Zły jesteś, żem cię pod sobą kawał czasu miał i żem na twym karku kawał świata ujechał! – odparł zwycięsko Kiepas.
– Głupiś! – powtórzył Gryz.
– A może ci twą koźlą odmianę tak postrzępiłem i poniszczyłem, że ci się w nią teraz wystroić już niesporo – domyślał się Kiepas.
– Głupiś! – wrzasnął Gryz, natężając szyję, jakby ją chciał do cna wyżyłować.
Kiepas zamilkł na chwilę.
– A ja co myślę, to myślę – odezwał się po chwili milczenia i grudkę ziemi, w palcach wygniecionej, cisnął za siebie.
– Co myślisz? – spytał Gryz, głosem zawczasu zdławionym.
– A to myślę, że z diabłem konszachty masz – odparł Kiepas i powstał z ziemi stanowczo.
Gryz milcząc w pysk go lunął.
– Jeżeli jeszcze raz tę obelgę powtórzysz, w pysk cię lunę – rzekł, dłoń o grzbiet kozła pocierając.
– A przecież mnie już lunąłeś? – zauważył prawdomównie Kiepas.
– Tym razem na pogróżkę cię lunąłem, a drugim razem lunę cię na pokaranie twej gęby zuchwałej – wytłumaczył Gryz.
Pogróżki otrzymanej Kiepas się nie uląkł, ale obietnica kary niemile go dotknęła.
– Nie będę ci dokuczał, jeśli i ty mnie dokuczać nie będziesz – rzekł z nagłym wybuchem szczerości.
– Jakże ci to dokuczam? – spytał Gryz.
– Dokuczasz mi tylekroć, ilekroć w obecności mojej twierdzisz, że niby nie wiadomo, co za stworzenie na świat pod ludzką powłoką przychodzi. Mąci mi się w głowie od tych wyrazów, a ten zamęt dręczy mię więcej, niźli ja kozła twego udręczyć zdążyłem. Kozioł mię bowiem zrozumiał, a ja tych wyrazów zrozumieć nijak nie mogę.
Gryz obiecał, że nigdy wobec Kiepasa zdania tego nie wygłosi. I dotrzymał słowa. A i Kiepas słowa dotrzymał i nigdy mu już odtąd kozła nie okraczył.
Jan Tajemnik
Chadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włóczęgą trudząc duszę i nogi. Duszę miał skrytą, a nogi – bose, że to mu los półzłotka na buty poskąpił.
Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po ziemi – i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był bardzo nauczny. Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nieobuta – we śnie szuka buta.
Umiał Jan-Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne, i zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią człek we śnie poprzestaje.
Pewnego razu wracał Jan-Tajemnik z lasu do wsi.
Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z jednakiego wszędy utkała zasępienia.
Księżyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.
A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa – w brzozach, topolowa – w topolach, a płacząca – w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto nowym grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne – i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył…
Jan-Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna popod wioską.
Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.
Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego pozbyć się nie chciał.
Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach. Popod młynem – staw i grobla przegniła.
Jan-Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.
Księżyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku ozdobie, a na prawej – dukata ku pociesze.
Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasrebrzyła, druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go i nie puszczało.
Stoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu się, widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały, że ich zowąd nie mógł nijak wybłąkać.
Patrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.
Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim siedzi, jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.
Nic, jeno patrzy i poziera, i zerka, i ogląda.
Pewno ślepy się urodził i przejrzał niedawno – pomyślał Tajemnik.
A ów, co na kole młyńskim się utrwalił, uśmiecha się i głową kiwa, jak po starej znajomości.
Księżyc mu się na gębie uśmiechniętej wyiskrza, a on owo wyiskrzenie językiem co chwila zlizuje smakowicie, niby jaką omastę,