– Gdybym odniósł ten list, nawet jeśli zawierałby tylko dwie linijki, a dowiedziano by się o tym, straciłbym miejsce, które mi daje pensję tysiąca liwrów na rok, nie licząc różnych dodatków i wiktu. Rozumiesz pan, że byłbym wielkim głupcem, gdybym narażał się na utratę tysiąca liwrów, aby zyskać trzysta.
– A, jeśli tak, to słuchaj i zapamiętaj sobie: jeśli nie oświadczysz komendantowi, że proszę o audiencję, jeżeli nie odniesiesz listu do Mercedes albo nie zawiadomisz jej, że jestem tutaj, to pewnego dnia zaczaję się na ciebie za drzwiami i kiedy wejdziesz, tym stołkiem roztrzaskam ci głowę.
– Grozisz pan! – wrzasnął dozorca, cofając się i przybierając obronną pozycję. – Wyraźnie pomieszało ci się w głowie! Ksiądz zaczynał tak samo, i za trzy dni odbije panu do reszty, jak jemu, i będą ci musieli nałożyć kaftan. Na szczęście my tu w zamku mamy niezłe loszki!
Dantès porwał stołek i zaczął nim wywijać nad głową.
– Dobrze, dobrze – rzekł dozorca. – Kiedy się pan tak upierasz, zawiadomimy komendanta.
– Chwała Bogu – rzekł Dantès, postawił stołek na ziemi i usiadł, spuszczając głowę; oczy miał tak błędne, jakby rzeczywiście pomieszały mu się zmysły.
Dozorca wyszedł i po chwili wrócił z czterema żołnierzami i kapralem.
– Z rozkazu komendanta – rzekł – zejdziesz pan o piętro niżej.
– Do lochu, czy tak? – upewnił się kapral.
– Do lochu; wariaci powinni siedzieć z wariatami.
Żołnierze chwycili Dantèsa, który wpadł w jakiś rodzaj odrętwienia i poszedł bez oporu za nimi. Zeszli po schodach i otwarły się drzwi lochu. Dantès wszedł, szepcząc:
– Ma rację, wariaci powinni siedzieć z wariatami.
Drzwi zatrzasnęły się, Dantès wyciągnął ręce i jął iść przed siebie, póki nie trafił na mur. Usiadł w kącie i tak pozostał bez ruchu, a jego oczy przyzwyczajały się powoli do ciemności, aż wreszcie zaczął rozpoznawać przedmioty wokół siebie.
Dozorca miał rację: niewiele brakowało, a Dantès naprawdę by oszalał.
9. Wieczór zaręczyn
Villefort, jak to już mówiliśmy, powrócił do państwa de Saint-Méran, gdzie zastał biesiadników, których opuścił przy stole, w salonie, pijących kawę. Renata oczekiwała go z niecierpliwością, wspólną zresztą całemu towarzystwu. Dlatego też przyjęto go z mieszanymi okrzykami.
– I cóż, panie, co głowy ścinasz, podporo kraju, Brutusie królestw – zawołał ktoś z towarzystwa. – Cóż się stało? Powiedz pan!
– Czy znów nam terror zagraża? – zapytał drugi.
– A może potwór korsykański wyszedł ze swojej jaskini? – dopytywał się trzeci.
– Pani markizo! Racz pani wybaczyć – rzekł Villefort, podchodząc do przyszłej teściowej – jeśli w tak nagły sposób zmuszony jestem panią opuścić… Panie markizie, czy nie zechciałby pan zamienić ze mną parę słów na osobności?…
– Ach, widzę, że to rzeczywiście sprawa poważna – ozwała się markiza, widząc zachmurzoną twarz Villeforta.
– Tak poważna, że będę musiał pożegnać państwa na kilka dni. Widzi pani – dodał zwracając się do Renaty – że to naprawdę rzecz najwyższej wagi.
– Jak to! Więc pan wyjeżdżasz? – zawołała Renata, nie mogąc ukryć uczuć, jakie wzbudziła w niej ta niespodziewana nowina.
– Niestety – odpowiedział Villeroft. – Tak trzeba.
– I gdzież się udajesz? – zapytała markiza.
– To już jest tajemnicą urzędową, daruj, pani. Jeśli jednak ktoś z państwa miałby jakie zlecenie do Paryża, proszę powiedzieć; jeden z moich przyjaciół dziś wieczór właśnie tam wyjeżdża i chętnie to załatwi.
Goście spojrzeli po sobie.
– Chciałeś ze mną mówić, panie de Villefort – przypomniał markiz.
– Tak. Przejdźmy, jeśli pan pozwoli, do pańskiego gabinetu.
Markiz ujął Villeforta pod ramię i razem wyszli.
– I co? – zapytał w gabinecie. – Cóż się dzieje? Mówże.
– Dzieją się rzeczy o, jak sądzę, niezwykłej doniosłości, które zmuszają mnie do natychmiastowego wyjazdu do Paryża. Teraz, panie markizie, proszę darować niedyskretne i obcesowe pytanie: czy masz pan rentę w jakichś papierach państwowych?
– Cały mój majątek ulokowałem w obligacjach, będzie tego około sześćset, może siedemset tysięcy franków.
– A więc niech pan je sprzeda, bo stracisz wszystko.
– Ależ jak mogę je tutaj sprzedać?
– Ma pan swojego agenta giełdowego, prawda?
– Mam.
– Niech pan mi da list do niego, w którym zlecisz pan, aby sprzedał wszystko, nie tracąc ni chwili, ni sekundy. Zresztą i tak mogę przybyć za późno.
– Do diabła – zatroskał się markiz. – Nie traćmy więc czasu.
Siadł przy stole i napisał list do agenta giełdowego, w którym nakazywał mu sprzedać obligacje za każdą cenę.
– Teraz, gdy mam ten list – rzekł Villefort, składając go starannie w portfelu – potrzebuję jeszcze drugiego.
– Do kogo?
– Do króla.
– Do króla?
– Tak.
– Ależ ja nie ośmielę się napisać tak do Najjaśniejszego Pana.
– Toteż nie wymagam tego właściwie od pana. Czy mógłby pan poprosić o to pana de Salvieux? Potrzeba mi takiego listu, za pomocą którego mógłbym dostać się do króla, omijając wszelkie formalności związane z prośbą o audiencję i nie tracąc cennego czasu.
– A czy nie możesz pan zwrócić się do ministra sprawiedliwości, który ciągle bywa w Tuileriach, i za którego pośrednictwem można z łatwością widzieć się z królem, czy w dzień, czy w nocy?
– Tak, naturalnie, ale nie chciałbym dzielić się z kimś zasługą, bo mam nie lada wiadomość. Pan markiz rozumie? Minister usunąłby mnie do drugiego rzędu i zdmuchnąłby mi sprzed nosa cały profit. Powiem panu tylko jedno: mam zapewnioną karierę, jeśli pierwszy przybędę do Tuileries, wyświadczę bowiem taką przysługę królowi, że mu to nigdy nie pozwoli o mnie zapomnieć.
– W takim razie, mój drogi, pakuj manatki, a ja zawołam Salvieux i każę mu napisać list, który ci otworzy wszystkie drzwi.
– Dobrze, ale proszę o pośpiech, bo za kwadrans muszę już być w dyliżansie pocztowym. Bądź pan uprzejmy wytłumaczyć mnie przed panią markizą i panną Renatą, że w takim dniu, choć z głębokim żalem, ale muszę je opuścić.
– Zastaniesz je pan w moim gabinecie i możesz się sam z nimi pożegnać.
– Dzięki stokrotne. Proszę, niech się pan zajmie moim listem.
Markiz zadzwonił, wszedł lokaj.
– Powiedz hrabiemu de Salvieux, że proszę go do siebie. A pan idź już – zwrócił się do Villeforta.
– Dobrze, idę i wracam za chwilę.
Villefort wybiegł; ale w