Dzieci wyjeżdżają pod opieką dozorców2 do różnych wsi i o każdej można by całą książkę napisać.
Opowiem wam teraz, co robili na kolonii w Michałówce3 chłopcy żydowscy. Byłem ich dozorcą, nic z głowy wymyślać nie będę – powtórzę tylko, com widział i słyszał.
Opowieść będzie ciekawa.
Rozdział pierwszy
Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów.
Pociąg odchodzi dopiero za godzinę, a już dziesiątki kolonistów kręcą się po dworcu, bujają swymi płóciennymi workami i niecierpliwie oczekują, kiedy zaczniemy ustawiać ich w pary i odprowadzimy do wagonu.
Kto się spóźni, ten nie pojedzie na wieś, więc się pilnują i rodzice, i dzieci.
Wczoraj ustawialiśmy się parami na podwórku na Świętokrzyskiej, więc wiadomo, kto w grupie którego dozorcy będzie wywołany z kajetu4.
I przyglądają mu się uważnie: jaki on, dobry czy zły, wolno czy nie wolno będzie drapać się na drzewa, kamieniami ciskać w wiewiórki i wieczorem hałasować na sali? Tak myślą, rozumie się, ci tylko, którzy już byli na kolonii.
Nie wiadomo jeszcze, dlaczego jedni chłopcy są czysto umyci i ubrani, a drudzy brudni i zaniedbani, dlaczego jedni rozmawiają głośno, rozglądają się wesoło i śmiało, a drudzy lękliwie tulą się do matki lub usuwają na stronę. Nie wiadomo, dlaczego jednych odprowadza matka i ojciec, i rodzeństwo, dają na drogę pierniki, a drugich nikt nie odprowadza i nic na drogę nie daje.
Za dwa, trzy dni, gdy się poznamy, o wszystkim już wiedzieć będziemy.
A tymczasem ustawiajmy się powoli.
– Pierwsza para: Górkiewicz i Krause.
Nikt się nie odzywa.
– Nie ma – odpowiadają z tłumu.
I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak Towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.
– Druga para: Soból i Rechtleben.
– Jestem! – woła Soból i pcha się przez tłum energicznie, zarumieniony ze wzruszenia, staje uśmiechnięty i pytająco patrzy w oczy.
– Zuch Soból!… Powiedz prawdę: łobuz jesteś czy nie?
– Łobuz jestem – odpowiada ze śmiechem i zwracając się do siostry, która go odprowadziła, wydaje rozkaz: „Już dobrze, możesz iść do domu”.
Ośmioletni chłopiec, który pierwszy raz wyjeżdża sam na wieś, który potrafi się przepchać przez tłum dorosłych i staje umyty czysto, uśmiechnięty, gotów do drogi, musi być zuchem i miłym łobuzem. Tak też było. On najprędzej nauczył się słać łóżko, grać w domino, nigdy nie było mu zimno, na nikogo się nie skarżył, budził się uśmiechnięty i z uśmiechem zasypiał.
– Fiszbin i Miller starszy – trzecia para.
– Jest – odpowiedział ojciec Fiszbina prędko, jakby się przestraszył.
Stali obaj blisko, musieli się bardzo pilnować, musiało ojcu bardzo na tym zależeć, by dziecko wyjechało na wieś.
– Mały Miller i Ejno. Elwing i Płocki.
Tymczasem przychodzą spóźnieni.
Górkiewicz chciał całą noc nie spać, aby się nie spóźnić, a rano ledwo go matka dobudziła i na wpół jeszcze śpiącego przyprowadziła na dworzec. On jeden z całej grupy zasnął w pociągu w drodze.
– Ósma, dziewiąta, dziesiąta para.
Rozpoczyna się tłok, prośby, pożegnania.
– Nie rozchodzić się, bo zaraz idziemy.
I dzwonek.
Para za parą, grupa za grupą, przechodzimy przez dworzec, siadamy do wagonów. Kto zaradny i energiczny, ten zajmuje najlepsze miejsce przy oknie i jeszcze uśmiechnie się do rodziców na pożegnanie.
Dzwonek drugi i trzeci. Starsi śpiewają piosnkę kolonijną o lesie, wesołych chwilach, które tak mile płyną na wsi. I pociąg rusza.
– Czapki trzymać mocno!
Zawsze któryś czapkę gubi w drodze. Taki już zwyczaj podróżowania na kolonie.
Rozdział drugi
Chłopcy oddają w wagonie pieniądze i pocztówki do schowania. Na wsi przebierają się w kolonijne białe ubrania.
Nie wychylać się! – Nie pchać się! – Nie śmiecić na podłogę!
W ciągu pierwszych paru dni chłopcy często słyszą przykre: „nie”, dopóki nie dowiedzą się, czego i dlaczego nie wolno. Potem coraz mniej zakazów, coraz więcej swobody. Choćby chciał nawet dozorca, nie może tak przeszkadzać dobrze się bawić, jak mama, ojciec, babcia, ciocia, a jeszcze nauczycielka lub guwerner5 w domu dzieci bogatych, czasu mu zabraknie na uwagi, rady i napomnienia. Toteż dzieciom weselej na kolonii niż ich bogatym rówieśnikom w pięknych badach, gdzie każdemu małemu dziecku tylu dorosłych przeszkadza wesoło się bawić.
Tymczasem pociąg z hukiem przeleciał po sąsiedniej linii. Przestraszyli się, odskoczyli od okien, a potem śmiech, uciecha.
Jednemu bułka z masłem spadła na podłogę – znów radość.
– O, jaki mały koń – wołają i wszyscy tłoczą się do okien, by spojrzeć na niezwykłe zjawisko.
Jest to zwyczajny duży koń, tylko stoi daleko na łące i dlatego wydaje się małym. Poznali swój błąd, gdy het w polu zobaczyli małych ludzi i małe domy.
Przystanek. Znów śpiewają i powiewają chustkami.
I rozdzwania się śmiech kolonijny – czarodziejski śmiech, który leczy pewniej niż najdroższe lekarstwa i wychowuje lepiej niż najmądrzejszy nauczyciel.
– Chłopcy, pocztówki i pieniądze oddawać. – Pierwszy w kajecie – Górkiewicz. Ile masz pocztówek?
Oddaje do schowania dziesięć groszy i cztery karty pocztowe: będzie na nich co tydzień donosił rodzicom, że jest zdrów i dobrze się bawi.
Bracia Kruki mają razem dwadzieścia groszy. Każdy z braci otrzymał po cztery grosze od rodziców na drogę i po sześć od dziadka.
– Proszę pana, prawda, że kartofle w ziemi rosną?
– Ano, prawda. Bo co?
– Bo on przez okno pokazał jakieś liście i mówi, że to kartofle. A przecież kartofle w ziemi rosną, więc nie można ich widzieć.
– Później sami zobaczycie, jak rosną kartofle – teraz nie ma czasu… Frydman, ile masz pocztówek?
– Tylko dwie: rodzice powiedzieli, że dwie dosyć. Pieniędzy nie ma wcale.
Frydman skłamał: ukrył posiadanego czworaka6, którego mu starszy brat dał przy pożegnaniu.
Ojciec Frydmana wiele podróżował: był w Paryżu i Londynie – nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. I nie wiadomo, w którym z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek – i często zapytywał dla pewności: „Prawda, że pan ma moje cztery grosze?”
– Czy jeszcze daleko? – pytają się dzieci,