Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ярослав Гашек
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
i aspiryna! Pokorny?!

      – Jestem!

      – Płukanie żołądka i chinina! Kovarzik?!

      – Jestem!

      – Lewatywa i aspiryna! Kotiatko?!

      – Jestem!

      – Płukanie żołądka i chinina!

      I w takim porządku szło jedno za drugim, mechanicznie, ostro, bez litości.

      – Szwejk?!

      – Jestem!

      Doktor Grünstein popatrzył na nowego gościa.

      – Co wam jest?

      – Posłusznie melduję, że mam reumatyzm!

      Doktor Grünstein podczas wykonywania swego zawodu przyswoił sobie dużo wyrażeń łagodnie ironicznych, które działały nieraz daleko skuteczniej niż krzyk.

      – Aha, reumatyzm – odpowiedział Szwejkowi. – Oczywiście, bardzo ciężka choroba. I jaki wyjątkowy przypadek, żeby dostać reumatyzmu akurat wtedy, gdy jest wojna światowa i gdy trzeba iść na wojnę. Przypuszczam, że wam bardzo przykro z tej racji.

      – Posłusznie melduję, że mi jest, panie oberarzt, strasznie przykro z tej racji.

      – Patrzcie, patrzcie, jest mu przykro. Bardzo to pięknie z waszej strony, żeście sobie reumatyzm zostawili właśnie na teraz i żeście sobie o nas przypomnieli. W czasie pokoju biega taki biedaczek jak koźlę, ale gdy wybuchnie wojna, zaraz dostaje reumatyzmu i kolana przestają mu służyć. Kolana was nie bolą?

      – Posłusznie melduję, że bolą.

      – I całymi nocami nie możecie sypiać, prawda? Reumatyzm to bardzo niebezpieczna, bolesna i ciężka choroba, ale myśmy tu poczynili duże doświadczenia z reumatykami i wiemy, jak się do nich zabrać. Ścisła dieta i inne nasze sposoby leczenia okazały się środkami bardzo skutecznymi. Wyzdrowiejecie tu prędzej niż w Piszczanach, a na front pomaszerujecie tak żwawo, aż się za wami będzie kurzyło.

      Zwracając się do podoficera-sanitariusza rzekł:

      – Proszę pisać: Szwejk, ścisła dieta, dwa razy dziennie płukanie żołądka, raz na dzień lewatywa, a co dalej, to się pokaże. Tymczasem odprowadzić go do gabinetu, przepłukać mu żołądek, a jak trochę oprzytomnieje, zrobić mu lewatywę, ale porządną, żeby wołał wszystkich świętych. Zaraz się ten jego reumatyzm przestraszy i ucieknie.

      Zwracając się potem do reszty swoich pacjentów wygłosił mowę, pełną pięknych i mądrych sentencji:

      – Nie myślcie sobie, że macie do czynienia z jakimś cymbałem, który pozwoli wodzić się za nos. Mnie wasze postępowanie bynajmniej nie wytrąca z równowagi. Ja wiem, że wszyscy jesteście symulanci, że chcecie się wymigać od wojska. Odpowiednio więc z wami postępuję. Przepuściłem przez swoje ręce wiele setek takich żołnierzy jak wy. Na tych łóżkach leżały całe masy ludzi, którym nie brakło niczego, prócz ducha wojskowego. Podczas gdy ich towarzysze walczyli na froncie, ci myśleli sobie, że będą się wylegiwali w łóżku, że będą dostawali szpitalne jedzenie i poczekają sobie, aż się wojna skończy. Ale, psiakrew przeliczyli się, a i wy też się tak, psiakrew, przeliczycie. Jeszcze po dwudziestu latach będziecie krzyczeli przez sen, gdy wam się przyśni, jakeście to u mnie symulowali.

      – Posłusznie melduję, panie oberarzt – ozwał się cichy głos z łóżka przy oknie – że już jestem zdrów. Już w nocy zauważyłem, że nie mam duszności.

      – Nazwisko?

      – Kovarzik, melduję posłusznie, mam dostać lewatywę.

      – Doskonale, lewatywę dostaniecie jeszcze na drogę – zadecydował doktor Grünstein – żebyście się nie skarżyli, żeśmy was tu nie leczyli. Tak, a teraz wszyscy chorzy, których wymieniłem, marsz za podoficerem, żeby każdy dostał, co mu się należy.

      I każdy dostał porcję rzetelną, według przepisu. Podczas gdy niektórzy starali się wpłynąć na wykonawcę rozkazów prośbami czy nawet wygrażaniem, że też pójdą między sanitariuszy i że każdy może potem wpaść w ich ręce, Szwejk trzymał się dzielnie.

      – Nie oszczędzaj mnie – mówił do swego kata dającego mu lewatywę – pamiętaj o swej przysiędze. Gdyby tu leżał nawet twój ojciec albo własny brat, dawaj im lewatywę bez mrugnięcia. Pomyśl, że na takich lewatywach spoczywa Austria, a zwycięstwo będzie nasze!

      Nazajutrz przy wizycie zapytał doktor Grünstein Szwejka, jak mu się podoba w szpitalu wojskowym.

      Szwejk odpowiedział, że to instytucja akuratna i wzniosła. W nagrodę dostał to samo, co i wczoraj, a nadto aspirynę i trzy proszki chininy, które wsypali mu do wody, żeby je natychmiast wypił.

      Nawet Sokrates nie pił swej czaszy cykuty z takim spokojem, jak pił chininę Szwejk, na którym doktor Grünstein wypróbował wszystkie stopnie mąk.

      Gdy Szwejka zawijali w mokre prześcieradło w obecności lekarza, na jego pytanie, jak mu się to podoba, Szwejk odpowiedział:

      – Posłusznie melduję, panie oberarzt, że to mniej więcej tak jak na pływalni albo w kąpieli morskiej.

      – A reumatyzm macie jeszcze?

      – Posłusznie melduję, panie oberarzt, że zdrowie nie chce się poprawić.

      Szwejka wzięto na nowe męki.

      W tym czasie wdowa po generale piechoty, baronowa von Botzenheim, miała bardzo wiele kłopotów z odszukaniem tego żołnierza, o którym pisała niedawno „Bohemia”, iż na wózku dla chorych kazał się zawieźć do wojska i że on, kaleka, wołał: „Na Białogród! Na Białogród!” Na skutek takiego patriotyzmu „Bohemia” wezwała swoich czytelników, aby składali ofiary na rzecz lojalnego kaleki-bohatera.

      Wreszcie po sprawdzeniu w dyrekcji policji ustalono, że tym dzielnym żołnierzem był Szwejk, a dalej sprawa poszła już gładko. Baronowa von Botzenheim zabrała z sobą swoją towarzyszkę i kamerdynera z koszem pełnym dobrych rzeczy i pojechała z tym na Hradczany.

      Biedna pani baronowa nawet pojęcia nie miała, co to znaczy leżeć w wojskowym szpitalu więzienia garnizonowego. Jej bilet wizytowy otworzył przed nią bramę więzienia, w kancelarii okazywali jej ogromnie dużo grzeczności i po upływie pięciu minut wiedziała już, że „der brave soldat Szwejk”, o którego pytała, leży w trzecim baraku, łóżko numer siedemnasty. Do baraku udał się z nią sam doktor Grünstein, który z tego wszystkiego zbaraniał.

      Szwejk siedział akurat na łóżku po zwykłych codziennych zabiegach przepisanych przez doktora Grünsteina, otoczony gromadką wychudzonych i zagłodzonych symulantów, którzy nie poddali się jeszcze i uparcie walczyli z doktorem Grünsteinem na gruncie diety ścisłej.

      Kto przysłuchiwałby się ich rozmowie, miałby wrażenie, że znalazł się w towarzystwie żarłoków, w jakiejś akademii kulinarnej czy na kursach dla smakoszów.

      – Nawet zwykłe skwarki ze słoniny są dobre do jedzenia – opowiadał właśnie jeden z pacjentów, który był tu leczony na „zastarzały katar żołądka” – ale muszą być ciepłe. Po wytopieniu słoniny trzeba je wycisnąć na sucho, osolić, opieprzyć, a ja wam mówię, że są lepsze od gęsich skwarków.

      – Tylko już gęsim skwarkom nie przymawiaj – rzekł mąż dotknięty „rakiem żołądka”. – Nie ma nic lepszego od gęsich skwarków. Jak się z nimi mogą równać wieprzowe skwarki! Naturalnie, że muszą być usmażone na kolor złotawy, jak to robią Żydzi. Biorą tłustą gęś, ściągają na skwarki sadło razem ze skórą i smażą to.

      – Mylisz