Na prawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski schylony nad rachunkami.
Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski poprawił kołnierzyk na szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama słuchająca jego wykładu ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała odezwawszy się pięknym kontraltem:
– Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?…
– Panie Mraczewski!… – pochwycił pan Ignacy.
Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny.
– Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.
– Numerek pięć i pół – odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.
– Otóż nie… – przerwała panna ze śmiechem. – Pięć i trzy czwarte… Już pan zapomniał!…
– Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani pięć i trzy czwarte, będę służył w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas pani swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy czwarte – dodał z lekkim westchnieniem, podsuwając jej kilka innych pudełek – stanowczo zsuną się z rączek…
– Geniusz! – cicho szepnął pan Ignacy mrugając na Lisieckiego, który pogardliwie ruszył ustami.
Dama siedząca na krześle zwróciła się do kandelabrów, dwie panny do toaletki z oliwkowego drzewa, młodzieniec w binoklach począł znowu wybierać laski i – rzeczy w sklepie przeszły do spokojnego trybu. Tylko rozgorączkowany Mraczewski zeskakiwał i wbiegał na drabinkę, wysuwał szuflady i wydobywał coraz nowe pudełka tłomacząc pannie Izabeli po polsku i po francusku, że nie może nosić innych rękawiczek, tylko pięć i pół, ani używać innych perfum, tylko oryginalnych Atkinsona178, ani ozdabiać swego stolika innymi drobiazgami, jak paryskimi.
Wokulski pochylił się nad kantorkiem tak, że żyły nabrzmiały mu na czole, i – wciąż rachował w myśli:
„29 a 36 – to 65, a 15 to 80, a 73 – to… to…”
Tu urwał i spod oka spojrzał w stronę panny Izabeli rozmawiającej z Mraczewskim. Oboje stali zwróceni do niego profilem; dostrzegł więc pałający wzrok subiekta przykuty do panny Izabeli, na co ona w sposób demonstracyjny odpowiadała uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty.
„29 a 36 – to 65, a 15…” – liczył w myśli Wokulski, lecz nagle pióro prysło mu w ręku. Nie podnosząc głowy wydobył nową stalówkę z szuflady, a jednocześnie, nie wiadomo jakim sposobem, z rachunku wypadło mu pytanie:
„I ja mam niby to ją kochać?… Głupstwo! Przez rok cierpiałem na jakąś chorobę mózgową, a zdawało mi się, że jestem zakochany… 29 a 36… 29 a 36… Nigdym nie przypuszczał, ażeby mogła mi być tak dalece obojętną… Jak ona patrzy na tego osła… No, jest to widocznie osoba, która kokietuje nawet subiektów, a czy tego samego nie robi z furmanami i lokajami!… Pierwszy raz czuję spokój… o Boże… A tak go bardzo pragnąłem…”
Do sklepu weszło jeszcze parę osób, do których niechętnie zwrócił się Mraczewski, powoli wiążąc paczki.
Panna Izabela zbliżyła się do Wokulskiego i wskazując w jego stronę parasolką rzekła dobitnie:
– Floro, bądź łaskawa zapłacić temu panu. Wracamy do domu.
– Kasa jest tu – odezwał się Rzecki podbiegając do panny Florentyny. Wziął od niej pieniądze i oboje cofnęli się w głąb sklepu.
Panna Izabela z wolna podsunęła się tuż do kantorka, za którym siedział Wokulski. Była bardzo blada. Zdawało się, że widok tego człowieka wywiera na nią wpływ magnetyczny179.
– Czy mówię z panem Wokulskim?
Wokulski powstał z krzesła i odparł obojętnie:
– Jestem do usług.
– Wszakże to pan kupił nasz serwis i srebra? – mówiła zdławionym głosem.
– Ja, pani.
Teraz panna Izabela zawahała się. Po chwili jednak słaby rumieniec wrócił jej na twarz. Ciągnęła dalej:
– Zapewne pan sprzeda te przedmioty?
– W tym celu je kupiłem.
Rumieniec panny Izabeli wzmocnił się.
– Przyszły nabywca w Warszawie mieszka? – pytała dalej.
– Rzeczy tych nie sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam… dadzą mi wyższą cenę – dodał spostrzegłszy w jej oczach zapytanie.
– Pan spodziewa się dużo zyskać?
– Dlatego, ażeby zyskać, kupiłem.
– Czy i dlatego mój ojciec nie wie, że srebra te są w pańskim ręku? – rzekła ironicznie.
Wokulskiemu drgnęły usta.
– Serwis i srebra nabyłem od jubilera. Sekretu z tego nie robię. Osób trzecich do sprawy nie mieszam, ponieważ to nie jest w zwyczajach handlowych.
Pomimo tak szorstkich odpowiedzi panna Izabela odetchnęła. Nawet oczy jej nieco pociemniały i straciły połysk nienawiści.
– A gdyby mój ojciec namyśliwszy się chciał odkupić te przedmioty, za jaką cenę odstąpiłby je pan teraz?
– Za jaką kupiłem. Rozumie się z doliczeniem procentu w stosunku… sześć… do ośmiu od sta rocznie…
– I wyrzekłby się pan spodziewanego zysku?… Dlaczegóż to?… – przerwała mu z pośpiechem.
– Dlatego, proszę pani, że handel opiera się nie na zyskach spodziewanych, ale na ciągłym obrocie gotówki.
– Żegnam pana i… dziękuję za wyjaśnienia – rzekła panna Izabela widząc, że jej towarzyszka już kończy rachunki.
Wokulski ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi.
Gdy lokaj zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna odezwała się tonem wyrzutu:
– Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?…
– Tak i nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale…
– Co znaczy to: ale?… – z niepokojem zapytała panna Florentyna.
– Nie pytaj mnie… Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym rozpłakała się na ulicy…
A po chwili dodała po francusku:
– Zresztą, może zrobiłam źle przyjeżdżając tutaj, ale… wszystko mi jedno!…
– Myślę, Belciu – rzekła, z powagą sznurując usta, jej towarzyszka – że należałoby pomówić o tym z ojcem albo z ciotką.
– Chcesz powiedzieć – przerwała panna Izabela – że muszę pomówić z marszałkiem albo z baronem? Na to zawsze będzie czas; dziś nie mam jeszcze odwagi.
Przerwała się rozmowa. Panie milcząc wróciły do domu; panna Izabela cały dzień była rozdrażniona.
Po wyjściu panny Izabeli ze sklepu Wokulski