Na zgliszczach Zakonu. Morawska Zuzanna. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Morawska Zuzanna
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
co widział i słyszał podczas dzisiejszej uroczystości.

      – Synu, pamiętaj, coś winien ojczyźnie! Noś skórę wilczą, wślizguj się jak wąż, dowiaduj, a sercem bądź tym, kim być winieneś – szeptała stara.

      – Nie bójcie się, pamiętam przelaną krew ojca, krew mego narodu!

      – Jest nas tylko dwoje. Na nas ciąży cały obowiązek – szeptała Sala, czepiając się rąk knechta.

      Ten wszakże, nie chcąc przedłużać swego pobytu za murami, szepnął teraz:

      – Trzeba o niebywałej sile krzyżackiej naszych jak najprędzej powiadomić.

      I ostatnim wysiłkiem wydzierał kobiałki.

      Kobiety oddały je wreszcie, on zaś uderzył jedną i drugą w kark, te powaliły się na ziemię, jęcząc wniebogłosy. Na zakończenie kopnął je nogą. Obie staczały się po gładkiej murawie wału. Jakub zabrawszy kobiałki wracał śpiesznie tąż samą ukrytą furtą.

      Gdy znalazł się w podwórcu, z wielkim triumfem i ożywieniem pokazał oczekującemu Falsowi swą zdobycz. Niebawem obaj siedząc w czatowni, raczyli się smacznym owocem.

      – Te wiedźmy, to prawdziwe czarownice! Tfuj! – mówił Jakub, spluwając. – Najwidoczniej mają jakąś nieczystą w sobie siłę. Ledwiem je zmógł!

      – Ba, jak czarownice – rzekł Fals z przekonaniem, pakując do ust całą garść jagód. – Ale się broniły, no! Myślałem, że im nie podołasz! – dorzucił.

      – Eh, toćem nie ułomek! Ale tak się mnie czepiły na wszystkie strony jak pijawki, a gadają tak, że nic zrozumieć nie można.

      – Ba, zwyczajnie, polskie świnie. Toć ich tu jeszcze pełno po wsiach – mówił Fals z pogardą.

      Jakub haniebnie się w tej chwili skrzywił i splunął gwałtownie. Ale zaraz rzekł:

      – Znać w jagody jakiegoś robaka wsadziły.

      – Cha! cha! cha! To umyślnie dla ciebie! – zaśmiał się Fals. – Nie jedz już, bracie, nie jedz. Ostaw resztę dla mnie! – śmiał się dalej czatownik, wysypując resztę jagód z kobiałki do szeroko rozwartej gęby.

      Zapach jagód rozszedł się po czatowni, ale Jakuba woń ta nie nęciła. Wciąż spluwał, a opuszczając czatownię, zaciskał pięści, jak gdyby chciał nimi kogoś uderzyć.

      Zabrał się też zaraz do dalszego zamiatania podwórca, a czynił to z wielką zaciętością, wywierając złość na miotle, na długim kiju osadzonej.

      – O, najdroższe, najpiękniejsze wiedźmy, dzięki wam za onego robaka, co go zgryzł wasz pogromca, inaczej byłby mi z pewnością drugiej nie zostawił – mówił do siebie Fals, zabierając się do otworzenia drugiej kobiałki.

      Wtem zaroiło się w podwórcu wracającymi knechtami. Falsowi przyszła znać inna myśl do głowy, bo odstawił kobiałkę, nie tkniętą, i patrzył za mury wzrokiem człowieka spełniającego pilnie swój obowiązek. Po chwili wszedł inny knecht, żeby go zastąpić, i zaraz na wstępie rzekł:

      – O, jak tu wonieje!

      Fals podetknął mu pod nos zamkniętą kobiałkę, którą poprzednio wraził w pętlę długiego sznura i śmiejąc się zawołał:

      – Patrz jeno pilnie w niebo, to ci takie same stamtąd spadną!

      Po czym zbiegł prędko ze schodów i skierował się wprost do wychodzącego z izby jadalnej Bibera. Podał mu kobiałkę i rzekł z tajemniczą miną:

      – Jakaś wiedźma słaniała się tuż pod murami, chciałem ją wziąć na pętlę, ale znać była to czarownica, bo wraziła w pętlę kobiałkę, a sama zniknęła.

      Biber wziął delikatnie, z pewnym lękiem, szczelnie zamknięty koszyk, wciągnął w siebie woń z niego uchodzącą i rzekł:

      – Coś jakby lasem wonieje!

      – I mnie tak za nos chwyciło! – przyświadczył Fals. – Ciekawość jednak, co to takiego? – dorzucił, mrugając oczami.

      – Czarownice to tak umieją omamić, nawet wonią – mówił Biber, oglądając kobiałkę.

      – Eh, toć wiecie, że krzyż święty wszelką nieczystą siłę odpędza – zachęcał dowcipniś.

      – No, tak… – odrzekł Biber z wielką determinacją i powagą, a udając bodaj samego mistrza Zakonu, począł: – In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti10! – dokończył powstrzymując śmiech knecht.

      Biber z pewną ostrożnością rozwiązał łyko kobiałki.

      – Jagody leśne, Boga mi, jagody! – zawołał z uciechą, wciągając woń dojrzałego owocu.

      – Po samej woni poznałem i dlatego nienaruszone w darze wam przynoszę – mówił Fals, oblizując się łakomie.

      – Lepiej, że miasto11 wiedźmy ułowiłeś kobiałkę – rzekł Biber, zapychając usta jagodami.

      Fals zaś myślał:

      „Lepiej byłbym sam połknął. Ten stary nic mi przecie nie da. Mogłem tak samo mówić: in nomine czy jak tam i czary odegnać, boć ten robak, co go połknął Jakub, to pewnikiem czary. Chodzi teraz jak struty”.

      W tej właśnie chwili przeszedł koło niego Jakub. Setnie był nachmurzony, patrzył spode łba, zdawał się nikogo nie widzieć, a pięści wciąż zaciskał. Nie rzekł też ni słowa, zerknął jeno na zajadającego wonne jagody Bibera i wszedł do izby na południowy posiłek.

      „Jemu wciąż się zdaje, że wali czarownice” – pomyślał Fals.

      Nie spuszczał jednak z oka Bibera, który, nie bacząc na czary, wyjadał owoc z kobiałki.

      „Pożre, Boga mi, pożre, nic nie ostawi” – myślał Fals.

      Odchrząknął też i rzekł:

      – Zawszeć te jagody od wiedźmy pochodzą… A nuż tam, na dnie, są jakie szkodliwe? Toćeście jeno z wierzchu je odżegnali…

      Biber drgnął i garść jagód, niesioną do ust, w połowie drogi zatrzymał.

      – Przewąchałeś co? Możeś umyślnie dał mi zatruty owoc? – mówił przestraszony Biber.

      – Nicem nie przewąchał, bom nie wąchał, alem dał do powąchania Jakubowi, ten wciągnął w siebie woń, a że nie była jeszcze odżegnana, chodzi teraz jak otruty. Przyszło mi do głowy, żeście jeno z wierzchu kobiałkę odżegnali, a tam, od spodu…

      – Żeby cię, psi synu, z twymi jagodami! – przerwał przestraszony dozorca.

      I rzucił kobiałką w dowcipnisia, a sam przeżegnawszy się uchodził śpiesznie.

      Ten uchwycił zręcznie kobiałkę. Nieco jagód z niej wyleciało, a knecht usunąwszy się we wnękę ściany, wsypywał do ust resztę pozostałych, mlaskając językiem.

      Teraz i Biber był markotny. Zapomniał nawet fukać i gderać, szeptał jeno coś pod nosem, spluwał, bo zdawało mu się, że go pali we wnętrzu. Aż Fals zbliżył się do niego z pokorną miną i mówił:

      – Nie bójcie się, ojcze, nie zjedliście nic szkodliwego, bo oto dopiero na dnie pod jagodami były dwa czarne robaki, którem zgniótł na krzyż, odmawiając jak wy in nomine… Resztę z kobiałki wrzuciłem do dołu, by nieczystości nieczystą siłę strawiły.

      Biber zamierzył się na sprawcę jego umartwienia, ale wtem ukazał się


<p>10</p>

In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti (łac.) – w imię Ojca i Syna, i Duch Świętego. [przypis edytorski]

<p>11</p>

miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]