– Dobrze – odparłam. – Widzę, że chcesz zjeść gofry na śniadanie.
– Tak, zdaje się, że nawet mamy wszystkie składniki – stwierdziła, W KOŃCU spoglądając na mnie z uśmiechem.
– To do dzieła, ale najpierw kawa.
– Kurczę, Lenka, właśnie się skończyła. Mówiłam rano Krzyśkowi, żeby kupił, wracając z pracy.
– Rozumiem – odparłam rozczarowana.
– Zapomniałam, że ty bez kawy ani rusz. Wytrzymasz?
– Chyba nie mam wyboru – odpowiedziałam, zajmując miejsce na taborecie obok Jolki.
Kawa była moim jedynym uzależnieniem. W ciągu dnia ograniczałam jej spożycie, ale rano musiałam wprowadzić do krwiobiegu dawkę kofeiny.
Siedziałam tak przez chwilę i patrzyłam w okno, za którym pierwsze promienie słońca wpadały w poranną mgłę. Wtem usłyszałam głos Jolki:
– Halo, ziemia do Lenki!
– Co? – zapytałam, gwałtownie odwracając głowę. Zdałam sobie sprawę, że coś do mnie mówiła, gdy ja wpatrywałam się w zjawisko za szybą.
– Oj, Lenka, ty chyba jednak musisz się napić kawy. – Przyjaciółka przewróciła oczami.
Przypomniałam sobie o kawiarni, którą mijałyśmy wczoraj, gdy wracałyśmy ze spaceru.
– Wiesz co, Jola? Może ty przygotujesz ciasto na gofry, a ja skoczę do tej kawiarni za rogiem?
– Nie wiem. – Zawahała się. – A trafisz?
– Jasne – odpowiedziałam, machając ręką – przecież to rzut beretem.
– Okej – zgodziła się po chwili namysłu. – Ale uprzedzam, tam jest dość drogo.
– A kawa chociaż dobra? – zapytałam.
– Pyszna, najlepsza, jaką piłam.
– Idealnie, to dziś z racji tego, że mija mój pierwszy tydzień w Głębi, zaszalejemy – odpowiedziałam, po czym poszłam do pokoju po bluzę.
– Tak, uczcijmy to pyszną latte z bitą śmietaną – krzyknęła do mnie z kuchni.
Chwilę później szłam już na dół, trzymając w ręku portfel. Jakaś starsza pani z pieskiem wchodziła właśnie po schodach, niosąc dużą bawełnianą torbę. Obdarzyła mnie uśmiechem. Popatrzyłam na nią uprzejmie, po czym wyszłam na podwórko.
Wędrujący chodnikami naszego osiedla ludzie byli bardzo sympatyczni. Uśmiechali się i pozdrawiali mnie serdecznie. Były to z reguły starsze osoby, wracające do domów z porannymi zakupami. Po krótkiej wędrówce i zaledwie jednej konsultacji z miłym, nobliwym panem znalazłam kawiarnię. Mieściła się na parterze starego budynku zbudowanego z wyblakłej, bordowej cegły. Podwójne drzwi wejściowe były białe. Nad nimi wisiała duża czarna tablica z napisem „Klara Cafe” składającym się z żółtych, wydłużonych liter. Gdy weszłam, od razu poczułam aromat kawy unoszący się ponad głowami siedzących przy stolikach szczęśliwców. Och, jak bardzo chciałam już napić się czarnej ambrozji... Pastelowe ściany pokryte były egipskim tynkiem. Na nich znajdowały się czarno-białe fotografie amerykańskich aktorów. Zauważyłam Audrey Hepburn, Jamesa Deana i Gretę Garbo. Za ladą stała kobieta w okrągłych okularach z czerwonymi oprawkami. Podeszłam do niej.
– Co dla ciebie, aniołku? – zapytała, uprzejmie się uśmiechając.
Gdy już miałam odpowiedzieć, usłyszałam dziwnie znajomy głos dochodzący z prawej strony.
– O, czy to czasem nie jest nasz mistrz kierownicy?
Spojrzałam w bok. Przy stoliku, w odległości pół metra ode mnie, siedział mężczyzna z brązowymi, gładko zaczesanymi do tyłu włosami. Ten sam, który tydzień temu trzymał się za głowę, widząc rozbite bmw szefa, i krzyczał „o kurwa”. Nigdy nie zapomnę tego widoku… Patrzył teraz na mnie i uśmiechał się szyderczo. Towarzyszyła mu śliczna blondynka o platynowych włosach, upiętych wysoko w koński ogon i mocno umalowanych ciemnych oczach. Miała trochę za dużo makijażu jak na tę porę dnia. Gdy spojrzała na mnie, zaczęła się delikatnie śmiać, odsuwając od ust filiżankę z kawą.
– Zdaje się, że tak. – Nagle usłyszałam za sobą niski, męski głos.
Odwróciłam głowę. To był on. Stał przede mną, trzymając ręce w kieszeniach, a jego jasnobłękitne tęczówki przenikały mnie tak, że czułam je w najdalszych zakamarkach ciała. Zawładnęły wszystkimi moimi odruchami. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Byłam głodna, osłabiona, spragniona kawy, a tu jeszcze pojawił się mrożący krew w żyłach przeciwnik. Mój organizm po prostu skapitulował. Lena, musisz się opanować – powtarzałam w duchu, lecz ten wewnętrzny głos zalewała właśnie zimna morska fala. Wzięłam głęboki wdech. On tymczasem zmrużył delikatnie oczy, ale nie odrywał ich od moich. Jakby zastanawiał się nad czymś. Miałam naiwną nadzieję, że mnie nie rozszyfrował, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co w tym momencie dzieje się w mojej głowie. Z pewnością wszystko wyglądałoby inaczej, gdybym była po dobrym śniadaniu i filiżance kawy. Przynajmniej tego musiałam się trzymać. On tymczasem zmierzył mnie powoli wzrokiem.
– Cześć – powiedział i wyciągnął do mnie dłoń.
– Cześć – odpowiedziałam urwanym głosem, po czym z trudem podniosłam drżącą rękę. Złapał ją pewnym ruchem i przykrył drugą. Byłam praktycznie sparaliżowana. Miał przyjemnie ciepłe dłonie. Dopiero teraz zauważyłam, że moje są lodowate.
– Tak w ogóle to chyba nie przedstawiłem się ostatnio. Wybacz, trochę mi się spieszyło. Ty masz na imię Lena. – Chłopak uśmiechnął się szarmancko, a ja zatopiłam wzrok w delikatnym dołeczku na jego lewym policzku.
– Artur Mangano – dodał powoli.
Jakbym nie wiedziała…
– Lena Kajzer – odparłam, czując, że moją twarz podmywa strumień ciepła.
– Nigdy się nie uśmiechasz? – zapytał, a ja zdałam sobie sprawę, że wpatruję się w niego z niechybnie grobową miną. Byłam w takich ekspertem.
– Zdarza się – odparłam, po czym delikatnie wysunęłam dłoń z jego uścisku. Miałam wrażenie, że trzymał ją nieco dłużej, niż to było wskazane.
– Jak samopoczucie po zeszłej sobocie? Wszystko w porządku? – zapytał z wyraźnym zaciekawieniem w oczach.
– Tak, już jest okej – odparłam.
– Już? Więc jednak coś ci było?
Jejku, człowieku, będziesz mnie łapał za słówka? – pomyślałam.
– Nie, wtedy też było okej, teraz jest po prostu lepiej.
– Ach tak. – Artur pokiwał głową z delikatnym uśmiechem, po czym spuścił wzrok i zapytał: – Czy te króliczki są równie groźne jak twój samochód?
Podążyłam za nim oczami, próbując zrozumieć, co ma na myśli, i po chwili dotarło to do mnie, a moja twarz spłonęła pod wulkaniczną lawą. Na stopach miałam ogromne szare kapcie w kształcie królików z długimi uszami i różowymi języczkami. Co więcej, na nogach zamiast normalnych jeansów, spodni dresowych, getrów, czegokolwiek miałam żółte spodnie od piżamy w zielone owieczki.
W tym samym momencie usłyszałam głośny śmiech. Mężczyzna w ulizanych włosach wskazywał palcem na moje spodnie.
– Kurwa, ale zajebiste baranki! – krzyknął, donośnie klaszcząc