– Nic, nic.
Obdarowałam ją uśmiechem.
– I tak trzymać. – Wskazała na mnie palcem. – Dziś się bawimy i tylko to się liczy!
– Pewnie – odpowiedziałam, po czym jeszcze raz zerknęłam na nieodebrane połączenia w telefonie.
Wiedziałam, że tak łatwo nie dadzą mi spokoju.
Po chwili wyszliśmy z parku. Moim oczom ukazał się piętrowy budynek w kształcie wielkiej, przewróconej butelki po piwie. Z zielonych ścian błyskały kolorowe światła. Przez szyby widziałam, że w środku jest już pełno ludzi. Czerwony szyld, a raczej baner z pionowym napisem „Carlos” umieszczony był na szarym tle, które jednocześnie stanowiło fragment etykiety na wielkiej butli. Całość robiła ogromne wrażenie. Jeszcze nigdy nie widziałam tak oryginalnie wyglądającego klubu.
Przed budynkiem stało sporo aut, również bardzo luksusowych, a między nimi chodzili ludzie poprzebierani w neonowe garnitury, sukienki i wielkie, kolorowe peruki. Rozmawiali, palili papierosy.
– Niezły, co? – zapytała Jolka.
– Niezły to mało powiedziane – odparłam, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Przed wejściem stali dwaj muskularni ochroniarze w czarnych koszulach i białych krawatach.
– Panie za darmo, panowie dwadzieścia – powiedział jeden, po czym przybił nam pieczątki ze słowami „Peace & Love”.
Na główną salę szliśmy szerokim ciemnym holem, którego ściany ozdobione były świecącymi ekranami przedstawiającymi amerykańskie reklamy z lat sześćdziesiątych. Odniosłam wrażenie, że mają bardzo intensywne kolory, niemal raziły po oczach. Słyszałam już muzykę dochodzącą zza dużych półokrągłych drzwi. Gdy przekroczyłam próg, zalało mnie ciepłe światło, przecinane co chwilę wiązkami wielobarwnych promieni. W klubie było pełno ludzi. Z głośników rozchodziły się dźwięki remiksu Twist Again. Naprzeciwko, zamiast ściany, widniały obok siebie płaskie telewizory. Razem odtwarzały dużą, bezdźwięczną retransmisję z pierwszego lądowania promu kosmicznego na Księżycu. Po prawej stronie z kolei trząsł się błyszczący różowy cadillac, w którym siedziały cztery dziewczyny i piły świecące drinki.
Parkiet pokrywały czarno-białe kafelki imitujące szachownicę. W odległości kilku kroków wyrastały z niego szerokie słupy z balkonami. Tańczyły na nich wyuzdane kobiety w jeansowych szortach i kraciastych gorsetach. Niestety nigdzie nie było wolnego miejsca siedzącego.
Kornel z Krzyśkiem próbowali dopchać się do baru, tymczasem Jolka i ja poszłyśmy w kierunku parkietu. Przyjaciółka ciągnęła mnie na sam środek, bo chciała tańczyć. Z trudem się jej oparłam i odeszłam w stronę stolików. Ona została, dołączając do jakiejś grupki dziewczyn. Najwyraźniej dobrze je znała.
Trochę niezręcznie mi było sterczeć samotnie wśród obcych ludzi, jednak nie miałam ochoty na skakanie po przeludnionym parkiecie. Udałam się w kierunku baru, żeby dołączyć do chłopaków. Niestety, nie mogłam ich nigdzie znaleźć.
Szkoda, że nie mamy rezerwacji – pomyślałam i nagle poczułam delikatne ukłucie w ramię. Odwróciłam się w nadziei, że to Krzysiek lub Kornel, jednak ujrzałam niskiego, krępego blondyna. Wyglądał znajomo. Po chwili zorientowałam się, że widziałam go już podczas feralnej stłuczki z bmw, może nie do końca feralnej... Tak, to z pewnością on i Waldi towarzyszyli wtedy Arturowi. Uśmiechnął się grzecznie i powiedział, a raczej delikatnie nakazał:
– Proszę za mną.
– Ale dokąd? – zapytałam zdziwiona.
– Zaraz zobaczysz. – Wzruszył ramionami.
Miał ciepły wyraz twarzy, jednak było w nim też coś stanowczego, co sprawiło, że nie potrafiłam mu odmówić. Może nie chciałam? Kojarzył mi się jednoznacznie z posiadaczem najpiękniejszych męskich oczu, w jakie kiedykolwiek patrzyłam. Rozejrzałam się jeszcze raz za przyjaciółmi. Nie dostrzegłam nikogo. Doszłam do wniosku, że chyba nic się nie stanie, jeśli i ja na chwilę zniknę.
– W porządku – odparłam w końcu i podążyłam za nim.
Zaprowadził mnie do bocznych drzwi, o których istnieniu wiedzieli chyba tylko nieliczni. Z daleka bowiem nic ich nie odróżniało od czarno-zielonej ściany, w której się znajdowały. Blondyn przyłożył kartę do małego ekranu i po chwili przekroczyliśmy próg, wchodząc na szerokie schody prowadzące na górę. Trochę się bałam, jednak fala ekscytacji zakrapiana alkoholem górowała nad strachem. Gdy weszliśmy na piętro, znowu zobaczyłam drzwi. Jejku, ile jeszcze? – pomyślałam. Te nie były zabezpieczone. Gdy mój towarzysz je otworzył, ujrzałam ciepłe wnętrze skąpane w delikatnie przygaszonym świetle i duże czerwone sofy, na których siedziało kilkanaście osób. Chyba nikt nie był przebrany i na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na to, że weszliśmy. Mimowolnie rozejrzałam się za posiadaczem wilczych oczu, jednak nigdzie go nie dostrzegłam. Tu też grała muzyka, jednak zupełnie inna, spokojniejsza i bardziej wyrafinowana, zdaje się, że jazz.
Blondyn wyciągnął telefon i zadzwonił do kogoś. Usłyszałam:
– Tak, już ją mam. Jesteśmy w sali VIP-ów.
– Proszę, dołącz do gości – wskazał ręką na sofy – a ja zrobię ci drinka. Na co masz ochotę?
Zerknęłam dyskretnie w kierunku kobiety siedzącej na skraju jednej z kanap. W jej trójkątnej lampce pływała oliwka.
– Martini poproszę.
– W porządku – odparł, po czym położył dłoń pod moimi łopatkami i zaprowadził mnie do pozostałych.
Gdy podeszliśmy, wszyscy przerwali rozmowę i skupili uwagę na nas, a raczej na mnie…
Blondyn powiedział:
– To jest Lena, zróbcie, proszę, dla niej miejsce.
– O, Lena! – krzyknęła długowłosa brunetka, po czym przysunęła się do sąsiadki i dodała: – Chodź tu do nas.
Zanim jeszcze usiadłam, zauważyłam, że miejsce obok niej zajmowała kobieta z kawiarni, która niezbyt uprzejmie śmiała się z moich króliczków. W tym momencie dawała upust swojemu niezadowoleniu, rugając wzrokiem brunetkę. Ta speszyła się i powiedziała do niej:
– Spoko, nie panikuj.
W końcu usiadłam. Blondyn odszedł w kierunku pozłacanego barku. Pozostali na szczęście wrócili do rozmów, a kobieta, która mnie zawołała, przedstawiła się:
– Karina.
– Lena – odparłam.
– Wiem – skwitowała, na co blondynka o truflowych oczach głośno chrząknęła.
Karina odwróciła się w jej stronę i dodała:
– Przecież Leon ją przed chwilą przedstawiał.
– Co ty właściwie tu robisz? – zapytała z uśmiechem, a ja przyjrzałam się jej dyskretnie.
Na oko miała dwadzieścia kilka lat. Była mocno opalona, trochę za mocno jak na mój gust. Jej dłonie wręcz świeciły od złotych pierścionków. Na lewym nadgarstku miała też wielki złoty zegarek, a na prawym – trzy bransoletki z cyrkoniami albo z diamentami.
– Przyprowadził mnie ten facet, to znaczy Leon.
– Pewnie Artur kazał mu ciebie znaleźć. – Puściła do mnie oko.
– Karina, błagam cię! – wtrąciła nagle blondynka.
– Co?
– Gówno – syknęła, przewracając