Five Nights At Freddy's. W pułapce. Scott Cawthon. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Scott Cawthon
Издательство: PDW
Серия: Five Nights at Freddy’s
Жанр произведения: Учебная литература
Год издания: 0
isbn: 9788366380837
Скачать книгу
_img_779c39fcp901bk5bdfob416m177610b70921.jpeg"/>

      Spis treści

      1 W PUŁAPCE

      2  PIĘKNĄ BYĆ

      3  WYBÓR

      4  O AUTORACH

      Tytuł oryginału: FAZBEAR FRIGHTS #1: INTO THE PIT

      Przekład: Joanna Lipińska

      Opieka redakcyjna: Maria Zalasa

      Redakcja: Karolina Pawlik

      Korekta: Anna Strożek

      Projekt okładki: Betsy Peterschmidt

      Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Norbert Młyńczak

      Copyright © 2019 Scott Cawthon

      All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.

      ISBN 978-83-66380-83-7

      Wydanie I, Łódź 2020

      JK Wydawnictwo Sp. z o.o. sp. k., ul. Krokusowa 3, 92-101 Łódź

      tel. 42 676 49 69

      www.wydawnictwofeeria.pl

      Wersję cyfrową przygotowano w systemie Zecer firmy Elibri

      W PUŁAPCE

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      Ten martwy opos wciąż tu leży. – Oswald patrzył przez okno od strony pasażera na szare futerkowe zwłoki na poboczu.

      Co ciekawe, wyglądały na jeszcze bardziej martwe niż poprzedniego dnia. Nocny deszcz na pewno im nie pomógł.

      – Nic nie wygląda bardziej martwo od martwego oposa – powiedział tata Oswalda.

      – Poza tym miastem – wymamrotał Oswald, spoglądając na zabite dechami witryny sklepów i okna wystawowe prezentujące wyłącznie kurz.

      Tata nie dosłyszał.

      – Co takiego? – odezwał się.

      Miał już na sobie tę głupią czerwoną kamizelkę, którą kazali mu nosić do pracy za ladą w Snack Space. Oswald wolałby, gdyby ojciec założył ją dopiero po odstawieniu go do szkoły.

      – To miasto – powtórzył głośniej Oswald. – To miasto wygląda bardziej martwo niż martwy opos.

      Jego ojciec wybuchnął śmiechem.

      – Cóż, z tym stwierdzeniem chyba muszę się zgodzić.

      W wieku siedmiu lat Oswald naprawdę miał co robić w tym mieście – działało tu kino, sklep z grami i kartami, a także lodziarnia z niesamowitymi rożkami. To było zaledwie trzy lata temu. A potem zamknęli fabrykę.

      Właściwie to miasto istniało tylko z powodu fabryki. Po jej likwidacji pracę stracił tata Oswalda, podobnie jak setki innych mam i ojców. Wiele rodzin się wyprowadziło, włącznie z najlepszym przyjacielem Oswalda, Benem, i jego rodziną.

      Rodzina Oswalda została, ponieważ jego mama pracowała w szpitalu, a poza tym nie chcieli się przenosić daleko od babci. Tata zatrudnił się więc na pół etatu w Snack Space, gdzie dostawał za godzinę pięć dolarów mniej niż w fabryce, a Oswald obserwował, jak miasto umiera.

      Kolejne firmy się zamykały, gasnąc niczym narządy umierającego ciała, ponieważ nikt nie miał pieniędzy na chodzenie do kina ani na kupowanie gier czy niesamowitych lodowych rożków.

      – Cieszysz się, że to ostatni dzień szkoły? – zapytał tata.

      To było jedno z tych pytań, które tak uwielbiali dorośli. Inne tego typu to: „Jak ci minął dzień?” i „Czy umyłeś już zęby?”.

      Oswald wzruszył ramionami.

      – Chyba tak. Ale od wyjazdu Bena nie ma tu nic do roboty. Szkoła jest nudna, ale w domu też mi się nudzi.

      – Kiedy ja miałem dziesięć lat, całe lato spędzałem poza domem i wracałem dopiero, gdy zawołali mnie na kolację – odparł tata. – Jeździłem na rowerze, grałem w piłkę i pakowałem się w różne kłopoty.

      – Mówisz, że mam się pakować w kłopoty? – zapytał Oswald.

      – Nie, mówię, że powinieneś dobrze się bawić. – Ojciec podjechał przed szkołę podstawową Westbrook.

      „Dobrze się bawić”. Jakby to było takie proste.

      Oswald wszedł przez podwójne drzwi i wpadł wprost na Dylana Coopera, ostatnią osobę, jaką miał ochotę w tym momencie spotkać. Wyglądało jednak na to, że Dylan chciał spotkać właśnie Oswalda, bo uśmiechnął się na jego widok od ucha do ucha. Dylan był najwyższym dzieckiem w piątej klasie i wyraźnie lubił górować nad swoimi ofiarami.

      – Kogóż to ja widzę, to nasz Oswald Ocelot! – powiedział i o dziwo zdołał uśmiechnąć się jeszcze szerzej.

      – Nigdy ci się to nie znudzi, prawda? – Oswald minął Dylana i odetchnął z ulgą, gdy chłopak za nim nie poszedł.

      Kiedy Oswald i jego koledzy z piątej klasy byli mali, na jednym z kanałów dla dzieci leciała kreskówka o dużym różowym ocelocie imieniem Oswald. W związku z tym od pierwszego dnia przedszkola Dylan i jego kumple zaczęli nazywać Oswalda „Oswaldem Ocelotem” i nie przestali do tej pory. Dylan był typem, który przyczepiał się do wszystkiego, co jakoś człowieka wyróżniało. Gdyby nie chodziło o imię Oswalda, powodem stałyby się jego piegi albo opadający na czoło kosmyk.

      W tym roku pojawiły się znacznie gorsze przezwiska z powodu lekcji historii Stanów Zjednoczonych, na których kumple dowiedzieli się, że mężczyzna, który zastrzelił Johna F. Kennedy’ego, nazywał się Lee Harvey Oswald. Oswald wolał już być ocelotem niż zabójcą.

      Jako że był to ostatni dzień szkoły, nikt nawet nie udawał, że zajmą się nauką. Pani Meecham ogłosiła dzień wcześniej, że uczniowie mogą przynieść do szkoły elektroniczne gadżety, jeśli tylko wezmą odpowiedzialność za zniszczone i zgubione przedmioty. To oznaczało, że nie zostanie podjęty jakikolwiek wysiłek edukacyjny.

      Oswald nie miał żadnej nowoczesnej elektroniki. Co prawda w domu był laptop, ale korzystała z niego cała rodzina i nie mógł go zabrać do szkoły. Miał komórkę, ale to był żałosny, kompletnie przestarzały model i nie zamierzał wyciągać go z kieszeni, bo jeszcze ktoś by zobaczył i zaczął się z niego nabijać. Kiedy więc inne dzieci grały na tabletach i przenośnych konsolach, Oswald po prostu siedział.

      Po jakimś czasie stwierdził, że nie może już dłużej tego wytrzymać, więc wyjął zeszyt i ołówek i zaczął rysować. Nie doszedł w tym do mistrzostwa, ale umiał na tyle dobrze szkicować, by dało się rozpoznać, o co chodzi. Poza tym jego kreskówkowy styl naprawdę mu się podobał. Jednak najfajniejsze w rysowaniu było to, że mógł się w nim kompletnie zatracić. Zupełnie jakby zapadał się w papier i stawał się częścią ilustracji, którą tworzył. To była miła ucieczka.

      Nie wiedział czemu, ale ostatnimi czasy rysował mechaniczne zwierzęta – niedźwiedzie, króliki i ptaki. W jego wyobraźni były wysokie jak ludzie i miały urywane ruchy jak roboty w starych filmach science fiction. I okrywało je futro, ale pod nim znajdowały się twarde metalowe szkielety pełne kółek zębatych i drukowanych płytek. Czasami rysował same szkielety tych stworzeń albo postacie, u których spod odsłoniętego futra przezierały mechanizmy. Efekt był dość upiorny, jakby spod skóry wystawała czaszka człowieka.

      Oswald był tak zajęty rysowaniem, że aż podskoczył, gdy pani Meecham zgasiła światło, by puścić film. Filmy zawsze wydawały się ostatnią deską ratunku dla nauczycieli na dzień przed wakacjami – sposobem na to, by uczniowie siedzieli w miarę cicho i spokojnie przez półtorej godziny,