Dlatego też, gdy usłyszała o dwóch połówkach jabłka, zaczęła sobie najpierw wyobrażać namiętny seks Milenki z dentystą, a zaraz potem Milę w białej sukni z welonem. Dzieci jakoś nie mogła sobie wyobrazić. Pewnie ten odsysacz do śliny przeszkadzał.
Włożyła okulary i wystukała numer Mileny.
– Mila, mam dla ciebie dentystę.
– Ciociu, ja już mam dentystkę. Zresztą wszystkie zęby mam w porządku, wybielić może jedynie…
– Kochanie, wybielaj sobie, co tam chcesz, ja ci męża znalazłam. Szuka drugiej połówki jabłka. I pomyślałam, Milenko, o tobie.
Milenę zatkało. Nie podejrzewała cioci Zosi o znajdowanie połówek jabłka. Jedyne połówki, jakie ją interesowały, to te, które pan Staszek przygotowywał do drinków. A jeżeli chodzi o owoce, to ciocia Zosia od kilku lat bezskutecznie poszukiwała na swoich udach skórki pomarańczy. Zawsze wzbudzała tym w Mili wielką zazdrość, bo choć ona od paru dobrych miesięcy wcierała liczne specyfiki antycellulitowe (prezent od brata na urodziny), to nie tylko połówkę, ale i całe kilogramy pomarańczy można było znaleźć na jej udach.
* * *
– Majka, możesz gadać? – Mila zadzwoniła do przyjaciółki. – Ciotka Zofia swata mnie z dentystą! Majka, on mi się dzisiaj śnił! Wyglądał jak mój ginekolog. Był gruby i łysy, miał krzaczaste wąsy!
– O! Randka! – Majka była wyraźnie ucieszona. – Idź do fryzjera i pomaluj pazury! Zawsze to jakaś okazja!
– Majka, ale ten sen! Obudziłam się zlana potem, bynajmniej nie z powodu uniesień miłosnych. To był zimny pot, z lęku i przerażenia! A jak ja jestem dla niego za głupia? On ma dwie specjalizacje!!!
– Mila, głupia nie jesteś, studia masz, nie bój się.
– On powiedział cioci, że się boi, że będę słodką idiotką! Ja chyba nie jestem słodką idiotką, co?
Gdy już Majce udało się uspokoić Milenę, że nie jest słodką idiotką i że ma IQ zdecydowanie powyżej przeciętnej, Mili coś się przypomniało i natychmiast zakończyła rozmowę.
Wykonała kolejny telefon.
– Ciociu! – krzyknęła. – Gdzie ciocia jest? Na masażu? Może ciocia gadać?
– Jasne, Milenko – odpowiedziała pani Zofia, mrucząc z cicha.
– Ciociu, ja mam metr siedemdziesiąt osiem! – wykrzyknęła.
– Wiem, Milenko, i co z tego?
– Ciociu, on jest wyższy? – zapytała przerażona. Wiele by zniosła, ale niższego faceta zdecydowanie nie, a większość mężczyzn na tym padole łez była od niej niższa. – Ciociu, już mi wszystko jedno, czy jest łysy i ma krzaczaste wąsy, byle był wyższy!
– Milenko, kochanie, spokojnie. Przecież niższego bym ci nie proponowała. Idź, skarbie, do fryzjera. Wyluzuj się!
* * *
Ciocia Zofia Kruk właśnie się luzowała.
– Panie Siergieju, pyszny! Naprawdę sam pan go zrobił?
Leżała na kozetce, głośno się zaśmiewając, a Siergiej – masażysta – kropelkami wlewał jej w usta samogonek. Zofia oblizywała seksownie wargi.
– Sofija, jeszczio samohonku?
– Ależ, panie Siergieju, masaż miał być. Podwójny, panie Siergieju, całego ciała. – Pani Zofia lekko odsunęła koronkowe majtki. – Panie Siergieju, pan mnie tak nie zostawia, tłuszczyk się zbiera tu i tam. – Podniosła wysoko zgrabną nogę. – Pomasować troszkę trzeba. Galaretkę mam, panie Siergieju! – Odwróciła się szybko na brzuch i klepnęła w pośladki. – Tu mam galaretkę!
Pan Siergiej, zachęcony, również klepnął panią Zofię w pośladki. Perlisty śmiech wypełnił cały gabinet. Uśmiechnięty masażysta zaczął poklepywać ochoczo panią Kruk, a ta słodko chichotała.
Chwilę potem na jej plecy zaczęły spadać pierwsze przyjacielskie pocałunki. Pani Zofia odwróciła się i mocno przycisnęła Siergieja do siebie. W tym momencie spadła ze stołu do masażu, masażysta upadł wraz z nią, a do gabinetu weszła pani Ania.
Z lekka zaniepokojona Zofia okryła dłońmi swoje bujne piersi, dzieło chirurga plastycznego, jej przygody sprzed kilku lat, i usiadła na podłodze, wdzięcznie krzyżując nogi. Siergiej odsunął długie włosy z czoła, popatrzył nieprzytomnie na panią Anię i z uśmiechem zapytał:
– Pani Ania, samohonku?
Tak, wiedziałam, co dobre, biorąc od Milenki telefon do tych cudotwórców – pomyślała pani Zofia Kruk, zapisując się na serię piętnastu kolejnych masaży do pana Siergieja, po czym oblizała usta.
Nie wiadomo, czy po samogonku czy po przyjacielskich pocałunkach jurnego masażysty.
BACHOR
Na parterze pod jedynką mieszkał Bachor. Bachor nosił zwykle zielone spodnie moro, glany i koszulkę z napisem „Pearl Jam”. Miał buńczuczny wyraz twarzy i nieznośny charakter. Bachor był długowłosą blondynką o twarzy aniołka i nazywał się Zuza. Miał siedem lat. Psocił nieustannie i wszędzie go było pełno. Ulubione zajęcie Bachora stanowiło karmienie Parysa Antonia rzeczami, które niekoniecznie pies arystokrata powinien jeść. Na porządku dziennym były resztki kanapek, ale też karaluchy i chrząszcze oraz zdechłe pszczoły.
Parys Antonio nie był wybredny. Jadł wszystko i zawsze strasznie się cieszył, a Zuza patrzyła na jego reacje i zapisywała spostrzeżenia w zeszycie z trupią czaszką.
Zapisywała tam również wszystkie narzeczone swojego taty. Już dawno podzieliła ostatnią kartkę na dwie kolumny: „baby halo” i „baby nie halo”. Swojego tatę kochała miłością bezgraniczną i zupełnie ślepą. Nie miała zamiaru być jedyną kobietą w jego życiu, ale jeśli już musiała się z kimś nim dzielić, to zdecydowanie z jakąś panią, która była „halo”. Na razie ta kolumna pozostawała pusta.
Mama Bachora o wdzięcznym imieniu Julitta nie wytrzymała depresji poporodowej oraz ogromu obowiązków związanych z małym dzieckiem i trzy miesiące po porodzie wyjechała do Norwegii. Zostawiła Jacka, małą Zuzię oraz list, że już nie wróci i że mają radzić sobie sami. Zatem radzili sobie, jak mogli.
Jaca, długowłosy informatyk prowadzący do tej pory dość imprezowe życie, dogadał się z szefem i większość roboty wykonywał w domu. Powodziło mu się nieźle, więc do Zuzi przychodziła pani Wandzia, która zdecydowanie dbała o zdrowie psychiczne Jacka i o zdrowie, nie tylko psychiczne, Zuzi.
Jacek zakładał wtedy słuchawki na uszy, puszczał na cały głos Pearl Jam albo inną Nirvanę i z zapałem stukał w klawisze. Uwielbiał muzykę. W szczególności grunge. Swoją córkę też kochał, choć do pewnego momentu było to bardzo trudne. Zakochał się w niej tak naprawdę bez reszty, kiedy siedząc mu na kolanach i słysząc jego duet z Eddie’m Vedderem, przekonujący sąsiadów w promieniu stu metrów, że oni still alive, mała zaczęła potrząsać w rytm muzyki swoimi już wtedy bujnymi włosami. Od tej pory zapoznawał ją z całą dyskografią chłopaków z Seattle. W wieku lat trzech, zamiast „jadą, jadą misie”, Zuza śpiewała głośno, jadąc w wózku, „kreeeeeejjjzi meryyy”.