Nawet to, jak się ubieramy do pracy, przybrało formę nowego elementu wyboru, a co za tym idzie, nowych niepokojów. Praktyka „dzień bez krawata” lub „dzień na luzie”, która zaczęła kiełkować jakieś dziesięć lat temu, miała na celu ułatwienie życia pracownikom, pomoc w oszczędzaniu pieniędzy oraz sprawienie, by czuli się w biurze swobodniej. Skutek był jednak zgoła odwrotny, bo oprócz normalnej garderoby, odpowiedniej do pracy, pracownicy musieli kupić sobie „nieformalne ubranie do pracy”. Tak naprawdę nie mogły to być dresy czy koszulki, które nosimy w domu w weekendy. Musiały to być takie ubrania, które wciąż podtrzymywałyby pewien wizerunek – nieformalne, ale równocześnie pedantyczne i poważne. Nagle możliwości garderoby zostały poszerzone, pojawił się zatem problem podejmowania decyzji. Teraz to już nie była kwestia niebieskiego czy czarnego garnituru, czerwonego albo żółtego krawatu. W ten sposób zrodziło się kolejne pytanie: co jest nieformalne? W artykuliku na temat tego zjawiska, opublikowanym w New Yorkerze, zidentyfikowano co najmniej sześć rodzajów tego, co jest nieformalne: aktywne nieformalne, surowe nieformalne, sportowe nieformalne, szykowne nieformalne, eleganckie nieformalne i biznesowe nieformalne. Jak zauważa pisarz John Seabrook: „Może to być najbardziej dołującą rzeczą związaną z ruchem nieformalności: żadne ubranie nie jest już nieformalne”18. W ten sposób mamy wolność własnego wyboru dotyczącego tego, jak się ubierzemy w danym dniu, ale dla wielu ten wybór oznacza więcej komplikacji, niż to wszystko jest warte.
Wybieramy, jak kochać
Mam byłego już studenta (nazwijmy go Josephem), z którym pozostaję w bliskich kontaktach odkąd skończył studia na początku lat dziewięćdziesiątych. Potem zrobił doktorat i obecnie pracuje jako naukowiec na renomowanym uniwersytecie. Kilka lat temu Joseph i inna studentka (nazwijmy ją Jane) zakochali się. „To jest to”, zapewniał mnie Joseph; nikt w to nie wątpił.
Mogłoby się wydawać, że Joseph z rozwijającą się karierą i wybraną partnerką ma już za sobą wielkie decyzje. Mimo to Joseph i Jane chodząc ze sobą, musieli podjąć kilka trudnych wyborów. Przede wszystkim, zdecydować, czy zamieszkają razem. Wymagało to rozważenia plusów niezależności przeciwko plusom współzależności oraz różnych zalet praktycznych (wygoda, oszczędności) wspólnego mieszkania przeciwko niezadowoleniu rodziców. Wkrótce potem musieli postanowić, kiedy (i jak) się pobrać. Czy powinni czekać aż do momentu, gdy ich kariery zawodowe się ustabilizują? Czy ślub ma być kościelny, a jeśli tak, to zgodnie z religią jego czy jej? Następnie, po podjęciu decyzji o pobraniu się, Joseph i Jane musieli się zastanowić, czy chcą mieć konto wspólne czy osobne, a jeśli osobne, to jak powinni podejść do wspólnych wydatków.
Podjąwszy już decyzję o ślubie, mieli do rozwiązania dylemat dzieci. Czy chcą je mieć? Tak – szybko zadecydowali. Kwestia jednak czasu doprowadziła do następnej serii wyborów obejmujących takie sprawy, jak tykanie zegara biologicznego, wymagania związane z kończeniem doktoratów czy niepewność dotycząca przyszłego zatrudnienia. Musieli także rozwiązać problem religii. Czy będą wychowywać dzieci w duchu religii, a jeśli tak, to w duchu czyjej religii?
Potem przyszła seria wyborów związanych z karierą. Czy powinni oboje szukać możliwie najlepszej pracy i być otwartymi na taką możliwość, że będą musieli przez pewien czas mieszkać osobno? A jeśli nie, to czyja kariera ma być priorytetowa? Czy – szukając pracy – powinni tak ograniczać swoje poszukiwania, żeby być blisko jego rodziny (na Zachodnim Wybrzeżu) albo jej rodziny (na Wschodnim Wybrzeżu). A może powinni zupełnie nie przejmować się geografią i szukać po prostu najlepszej pracy w tym samym mieście, niezależnie od tego, gdzie to miasto będzie się znajdowało? Podjęcie każdej z tych decyzji, łącznie ze wszystkimi potencjalnymi konsekwencjami, było trudne dla Josepha i jego Jane. Myśleli, że najtrudniejszych wyborów dokonali wtedy, gdy się zakochali i podjęli wobec siebie wzajemnie zobowiązanie. Czy to nie powinno wystarczyć?
Już od jakiegoś czasu Amerykanie mają wiele możliwości życiowych. W przeszłości opcje „domyślne” były tak silne i dominujące, że niewiele osób uświadamiało sobie, że dokonywali wyboru. Zawarcie związku małżeńskiego było kwestią wyboru, ale wiedzieliśmy, że zrobimy to tak szybko, jak się da, i że będziemy mieć dzieci, ponieważ wszyscy ludzie tak postępowali. Tych paru nietypowych, którzy odbiegali od wzoru, uznawano za renegatów społecznych, za temat plotek i spekulacji. Dzisiaj trudno jest ustalić, który z miłosnych wyborów gwarantowałby taką atencję. Gdziekolwiek popatrzymy, dostrzegamy prawie każdy rodzaj relacji intymnych, jaki tylko możemy sobie wyobrazić. Chociaż w wielu częściach świata i w niektórych zakątkach Stanów Zjednoczonych na niekonwencjonalne wybory miłosne wciąż patrzy się z potępieniem albo jeszcze gorzej, raczej jest jasne, że zgodnie z ogólnym trendem większa jest tolerancja dla różnorodności w kwestiach miłości. Nawet w telewizji – niebędącej nawet awangardą ewolucji społecznej – znajdziemy ludzi po ślubie, bez ślubu, po rozwodzie i w nowym związku małżeńskim, heteroseksualnych i homoseksualnych, rodziny bez dzieci i rodziny wielodzietne i wszyscy oni próbują co tydzień nas rozśmieszyć. Dzisiaj rozpatruje się najrozmaitsze możliwości miłości, wszystkie bowiem wybory są prawdziwe, co jest kolejną eksplozją wolności i kolejnym zestawem wyborów, który ma nas zająć i podsycać nasze niepokoje.
Wybieramy, jak się modlić
Wydaje się na pozór, że większość Amerykanów prowadzi całkiem świeckie życie, jednak naród jako całość utrzymuje, że jest głęboko religijny. Według najnowszego badania Instytutu Gallupa 96% Amerykanów wierzy w „Boga lub jakiś uniwersalny byt”, a 87% twierdzi, że religia jest przynajmniej trochę ważna w ich życiu19. Chociaż tylko ułamek z tych ponad 90% Amerykanów regularnie uczestniczy w obrządkach religijnych jako część wspólnot wyznaniowych, nie ma wątpliwości, że jesteśmy narodem wierzących. Ale wierzących w co?
Większość z nas dziedziczy przynależność religijną rodziców, ale jesteśmy niezwykle wolni, jeśli chodzi o wybór dokładnie tego „klimatu” przynależności, który nam odpowiada. Sami niechętnie uznajemy nauczanie kościelne za nakazy, odnośnie do których nie mamy wyboru, a raczej za sugestie, których jesteśmy ostatecznymi arbitrami. Patrzymy na uczestnictwo we wspólnocie wyznaniowej jak na możliwość wyboru właśnie tej formy wspólnoty, która daje nam to, czego od religii oczekujemy. Niektórzy z nas być może szukają spełnienia emocjonalnego, inni – związków towarzyskich. Jeszcze inni poszukują wskazówek etycznych i pomocy w rozwiązywaniu określonych problemów życiowych. W ten sposób instytucje religijne stają się rodzajem targu, na którym można kupić komfort psychiczny, spokój, duchowość czy refleksje etyczne, a my – „konsumenci religijni” – przychodzimy na taki targ i szukamy, aż w końcu znajdziemy to, czego chcemy.
Może się wydawać dziwne, że mówię o instytucjach religijnych w kontekście centrów handlowych, ale jestem zdania, że tego typu opisy odzwierciedlają to, czego wielu ludzi chce i oczekuje od aktywności i przynależności religijnej. Nie ma w tym nic niezwykłego, biorąc pod uwagę znaczenie indywidualnego wyboru oraz satysfakcji osobistej w naszej kulturze. Nawet kiedy ludzie wstępują do takich wspólnot wiary i oczekują, że będą uczestniczyć w ich życiu i korzystać z ich praktyk (przynajmniej z niektórych), spodziewają się w zamian, że wspólnoty te będą wrażliwe na ich potrzeby, ich gusta czy ich pragnienia.
Socjolog Alan Wolfe przedstawił ostatnio tę zmianę w ludzkiej orientacji na instytucje i nauczanie religijne w książce Moral Freedom: The Search for Virtue in a World of Choice (Wolność moralna. Poszukiwanie