Ma na imię Marlena. Zielone oczy, burza kręconych rudych włosów opadających na ramiona. Lekko opalona po lecie twarz, nakrapiana piegami, szczególnie na małym, lekko zadartym nosie. Atrakcyjna trzydziestokilkulatka. Do Frankfurtu na studia przyjechała z Luksemburga. I została. Siedzimy na tarasie restauracji w centrum miasta. Marlena sięga po kieliszek z winem.
Trzy wieczory temu – mówi niskim, trochę ochrypłym głosem – za pół godziny miał przyjść Patryk. To mój przyjaciel. Znamy się od trzech lat. Za pół godziny, a ja ciągle nie wiem, czy powinnam zacząć golić nogi, czy naprawiać trzeszczące łóżko. I jedno, i drugie mogło być ważne tego wieczoru. Umówiliśmy się na kilka drinków. To przyjaciel. Czasami z tych drinków zrobi się coś więcej, bez żadnego planu, bez uzgodnienia. I tylko niekiedy, nie zawsze. Amerykanie nazywają to „friends with benefits”, ja jako „przyjaźń z bonusem”. Właśnie – z niepewnym bonusem. Bez skonkretyzowanych wymagań, tego w kontrakcie nie ma. I to jest w tym chyba najbardziej podniecające. Nigdy się nie wie, czym takie spotkanie się skończy. Zupełnie inaczej, niż gdy na Tinderze umawiasz się na randkę. Czy będzie podczas tego wieczoru rutynowe „przytulanie”, czy skończy się ona wspólną nocą. Obie opcje mają swój specyficzny urok. Ale powiem panu, że i tak najbardziej kręci ta niepewność. Zdecydowałam się jednak sięgnąć po śrubokręt. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek kilka zbyt długich włosków na nogach pozbawiło mnie orgazmu. A przy trzeszczącym łóżku to się, owszem, zdarzało...
Po półgodzinie materac leży na łóżku, po którym skaczę, aby upewnić się, że nie trzeszczy, na stole stoją drewniane deski z zamówionym sushi, a obok ogromna miska sałatki z rukoli pokropionej mieszanką oliwy z oliwek i octu winnego. Patryk pojawia się przy drzwiach. To Niemiec. On jest niestety punktualny. Mieliśmy w zasadzie pójść do baru na te drinki. Pijemy jednak u mnie. Słuchamy winylowych płyt. Bowie, Elvis, Grönemayer. Dwa drinki później Patryk kładzie na płycie gramofonu Sinatrę. I kładzie się obok mnie na sofie. Robi się romantycznie. Czuję w tym momencie, że robi się także zbyt intymnie, a ja zaczynam tęsknić za bezpieczeństwem, którego pragnę, ale nie mam. Uważaj, mała, myślę sobie, uważaj. Dokładnie wiem, że on przecież znowu odejdzie. Jeszcze tej nocy. Tak około czwartej nad ranem, jak go znam. Bo odejść musi. Ma przecież jeszcze jedno, inne życie. Z inną kobietą. O niej prawie nigdy nie rozmawiamy. I to także jest normalne. Często kobiety i mężczyźni, tak od około trzydziedziestu pięciu plus, mają jeszcze jedno życie. I mają zawsze na to jakieś zgrabne wytłumaczenie. Trwają w tym drugim życiu, bo dzieci, obietnice, hipoteki. Sama takie miałam, ale któregoś ranka w łazience spojrzałam na siebie w lustrze i odechciało mi się dalej znajdować na to wytłumaczenia. W moim życiu singielki czuję się wolna. To piękne uczucie, ale zarazem niekiedy dociera do mnie, że ta wolność niszczy mi nadzieję na nieskomplikowane, wspólne życie z mężczyznami. Z tymi, co ciągle mają to swoje „ale”. Tak jednak wolę. Niech pan sobie wyobrazi, że nie mam przy tym wyrzutów sumienia. Naturalnie myślę czasami o tych zdradzanych kobietach. Ale to nie ja zdradzam. I to bardzo mnie uspokaja. Co wcale nie znaczy, że w oczach tych kobiet usprawiedliwia. Poszukuję swojego szczęścia. Mam do tego prawo. Tamtego wieczoru z Patrykiem, na tym naprawionym łóżku, było to proste. Gramofon ucichł. Kładę laptop pomiędzy nami, słuchamy Bon Jovi na YouTubie, tego kawałka, przy którym kiedyś tańczyliśmy. On patrzy mi w oczy, ja odstawiam na nocny stolik kieliszek z winem, on odsuwa laptop na skraj łóżka i mnie całuje.
Jest w tym momencie pierwszego takiego pocałunku mnóstwo absurdu. Przyjaźń zostaje na chwilę odsunięta na bok. Z przyjaciela ktoś staje się kochankiem. Czuję wszystko inaczej. Jak gdyby to on stał się mężczyzną mojego życia, jak gdybym znowu była pierwszy raz zakochana. A potem, po kilkunastu minutach to mija. Leżymy obok siebie w milczeniu. Patryk nachyla się nad laptopem i włącza muzykę. I słuchamy, pewnie nic nie słysząc. A ja wtedy wiem, że on za chwilę wstanie i cicho wyszepcze: „Muszę iść, Marli”. Zawsze tak mówi. Ja wtedy ściskam jego dłoń i dodaję mu tym chyba otuchy. Bo wcale nie wiem, czy on naprawdę chce, czy musi iść. A potem on szuka swoich okularów na podłodze, ubiera się i z kochanków znowu stajemy się przyjaciółmi. Palimy papierosa na balkonie i odprowadzam go do drzwi.
Tylko przez kilka minut czuję się jak sponiewierana samica. Potem to mija. Nie potrafię sobie wyobrazić, że Patryk każdej nocy mógłby spać w moim łóżku. Dlatego wcale nie jest mi smutno, że rano nie mam od niego żadnego esemesa. Wiem, że napisze za dwa tygodnie. Może za dwa miesiące. I wtedy znowu posłuchamy kilku płyt...
NAZWIJMY TO MIŁOŚĆ...
Jak pan myśli, co można z tą wiedzą zrobić?! – pyta nagle wzburzonym głosem i nie czekając na odpowiedź, wyrzuca z siebie: – Ano nic, proszę pana. Zupełnie nic. Pytałem prawnika. Jednego, drugiego, a potem dla pewności i trzeciego. Wszyscy trzej byli zgodni w swojej ocenie. Nie ma dowodów, a na dodatek łatwo przy okazji zdyskredytować dorosłą, ubezwłasnowolnioną osobę. Niepełnosprawną i do tego niekomunikującą się w sposób tradycyjny. Nawet jeśli, dajmy na to, dojdzie do procesu i mu jakiś sędzia uwierzy, to i tak nie uwzględni tej swojej wiary jako argumentu. Doskonale przecież wie, że nawet początkujący adwokat strąci to jak pyłek ze swojej marynarki. Ponieważ w tym wypadku domniemana ofiara przestępstwa, cokolwiek zezna, jest niewiarygodna z definicji. Bo nasz Filip to wprawdzie dorosły mężczyzna, tyle że o umyśle sześciolatka i na dodatek z wadami wymowy.
Milknie i sięga po szklankę z wodą. Mocne kościste dłonie, muskularne ręce. Niewyglądający na swój wiek sześćdziesięciolatek. Z zawodu jest psychologiem. Pracuje jako psychoterapeuta w małym miasteczku niedaleko Rzeszowa. W wolnym czasie, z wieloma innymi „nawiedzonymi”, jak to nazywa, „pomaga tym, którym od początku, nie z ich winy, się w życiu nie udało”. Po chwili kontynuuje:
Filip jest osobą niepełnosprawną. Wszyscy go dobrze znamy. Opiekujemy się nim, wspieramy, czasami ganimy. Jest „dzielny w swym wysiłku”. Karcony i ganiony, jak mantrę wypowiada wyuczone słowa przysięgi sportowca niepełnosprawnego: „Pragnę zwyciężyć, lecz jeśli nie będę mógł zwyciężyć, niech będę dzielny w swym wysiłku”. Trudno wtedy, przyzna pan, się na niego gniewać.
Filip jest osobą homoseksualną. Byłem kiedyś świadkiem jego homoseksualnego seksu, w którym był stroną pasywną. Zareagowałem typowo. Jako opiekun-wychowawca nie miałem satysfakcji, gdy wyrażali skruchę wraz ze swoim partnerem. Jak zbite psiaki, które coś tam zbroiły. Filip jest również osobą bogobojną. Nawet służy do mszy i chętnie bierze udział w obrządkach kościelnych. Jak każdy z nas potrzebuje bliskości. To śmieszne, ale aby uniknąć kłopotów, będąc z nim na wyjazdach poza domem, zakładamy mu pampersa, bynajmniej nie dlatego, że się moczy. Już nie pamiętam, czyj to był pomysł. Mamy Filipa czy nasz, opiekunów. Niestety niekiedy jest krzywdzony przez chłopaków gdzieś w parku, wykorzystywany, bo gej i do tego wariat.
Filip niekiedy znika. Chociaż wiemy, po co znika, jego mama wtedy rozpacza, a my się martwimy. Ostatnio wraca niepobity, zadowolony. Mama dzwoni i pyta, czy nie widzieliśmy go gdzieś na mieście, bo nie ma go w domu już od dobrych kilku godzin. Wrócił około północy. Oddzwania, że wszystko w porządku, że go obejrzała i że go nie skrzywdzono. Mówię znajomej: wsadźmy go do auta i niech ci pokaże, gdzie był.
Filip prowadzi zdecydowanie i pewnie. Do miejsca schadzki. Mamy jego zaufanie. Od czasu do czasu kładzie wskazujący palec na ustach, aby się upewnić, że go nie wydamy. Potwierdza moje podejrzenia. Wskazuje plebanię. Pokazujemy mu zdjęcia z naszych spotkań z duszpasterzami. Zdecydowanie pokazuje jednego. Jest przy tym uśmiechnięty i zadowolony. Ponieważ nie mówi, uważnie oglądamy jego opowieść dłońmi. Pokazuje, gdzie był całowany. Na końcu swojej opowieści zwija palce w kształt pięciu złotych. Tyle dostał.