Zanim jednak Malcolm zdążył choćby pomyśleć o jakiejś odpowiedzi, sam przewoźnik go wyręczył:
– Jestem George Boatwright – odparł tubalnym głosem. – Nie wysługuj się chłopakiem, tylko tchórze tak robią.
– George... – próbował interweniować pan Polstead.
– Nie, Reg, sam mogę za siebie mówić. Zresztą na mówieniu się nie skończy, bo wygląda na to, że twój skwaszony kumpel chyba mnie nie usłyszał.
Boatwright sięgnął ręką, zerwał afisz, zmiął go i wrzucił do ognia, a potem stanął, chwiejąc się lekko, na środku sali i spojrzał spode łba na ważniejszego z dwóch ludzi KSD. W tej chwili Malcolm szczerze go podziwiał.
I wtedy lisica podniosła się z podłogi. Elegancko drobiąc kroczki, wyszła spod stolika, stanęła naprzeciw dajmona Boatwrighta z wyprostowanym ogonem i nieruchomym łbem i spojrzała mu prosto w oczy.
Suka imieniem Sadie, dajmon Boatwrighta, znacznie przewyższała lisicę rozmiarami: groźny z wyglądu kundel miał w sobie krew staffordshire teriera, owczarka niemieckiego, może nawet wilka (Malcolm nie był pewien) i w tej chwili wprost rwał się do rozróby. Sadie stanęła tuż przy nogach przewoźnika, jeżąc sierść na grzbiecie, szczerząc kły i powoli kołysząc ogonem z boku na bok. Z jej pyska dobywał się gardłowy warkot, jak pomruk odległej burzy.
Asta wśliznęła się Malcolmowi za kołnierz. Walki między dorosłymi dajmonami nie były niczym nadzwyczajnym, ale pan Polstead nigdy nie dopuszczał do tego, by w sali jadalnej sprawy zaszły tak daleko.
– Powinieneś już iść, George – powiedział. – No już, szoruj stąd. Wróć, jak wytrzeźwiejesz.
Boatwright niepewnie odwrócił głowę w jego stronę, a wtedy Malcolm ze zgrozą stwierdził, że przewoźnik istotnie jest nieco wstawiony: miał wyraźny kłopot z utrzymaniem równowagi i musiał zrobić krok w bok, żeby się nie przewrócić... I wtedy nagle wszyscy zobaczyli, o co naprawdę chodzi. To nie alkohol zamglił umysł Boatwrighta, tylko paniczny strach jego dajmona.
Coś przeraziło Sadie. Okrutna suka, która w przeszłości zatapiała kły w sierści kilkunastu innych dajmonów, w tej chwili trzęsła się ze strachu, kuliła się i skamlała na widok zbliżającej się nieśpiesznie lisicy. W końcu osunęła się na podłogę i odwróciła brzuchem do góry. Sam Boatwright również kulił się i cofał, próbując jednocześnie wziąć swojego dajmona na ręce i uniknąć zabójczego ugryzienia białych lisich zębów.
Człowiek z KSD półgłosem wypowiedział imię dajmona. Lisica znieruchomiała, a chwilę później cofnęła się o krok. Sadie leżała na ziemi, zwinięta w kłębek i roztrzęsiona. Wyraz twarzy Boatwrighta budził litość. Prawdę mówiąc, Malcolmowi wystarczyło jedno spojrzenie na niego. Dłużej nie chciał patrzeć, żeby nie być świadkiem wstydu przewoźnika.
Mała szczupła lisiczka zgrabnym krokiem wróciła pod stolik i ułożyła się na swoim miejscu.
– George’u Boatwrighcie, poczekaj na zewnątrz – powiedział człowiek z KSD tonem tak władczym, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że przewoźnik mógłby go nie posłuchać i się oddalić.
Głaszcząc i na wpół niosąc swojego dajmona, który zawarczał na niego i ugryzł do krwi jego drżącą dłoń, nieszczęsny Boatwright podszedł do drzwi i wyszedł w zalegającą za nimi ciemność.
Drugi z ludzi KSD wyjął z aktówki inny egzemplarz afisza i przypiął go do tablicy w tym samym miejscu. Następnie on i jego kompan nieśpiesznie dopili swoje drinki, wzięli płaszcze i wyszli przed oberżę rozprawić się ze swoim żałosnym więźniem. Nikt się nie odezwał.
3
Lyra
Okazało się, że zamiast posłusznie czekać, aż ludzie z KSD wyjdą z gospody i zabiorą go ze sobą, George Boatwright zniknął.
I bardzo dobrze, pomyślał Malcolm. Nikt jednak o tym nie mówił ani nie zastanawiał się na głos, co się z nim mogło stać. Tak to już było z KSD i jego sprawami: lepiej było nie pytać i nie myśleć za dużo.
Przez kilka kolejnych dni nastroje w Pstrągu były raczej minorowe. Malcolm chodził do szkoły, odrabiał prace domowe, robił, co do niego należało w oberży i raz po raz odczytywał zamkniętą w żołędziu tajną wiadomość. To był trudny czas, wszędzie panowała niewesoła atmosfera podejrzliwości i strachu – zupełnie inaczej niż w normalnym świecie, jak myślał o nim Malcolm, w miejscu, w którym przywykł żyć, gdzie wszystko było interesujące i szczęśliwe.
Poza tym człowiek z KSD wypytywał o towarzysza lorda kanclerza, który z kolei interesował się tym, czy w klasztorze przyjęto kiedykolwiek pod opiekę małe dziecko. Malcolm doszedł do wniosku, że KSD raczej nie zajmuje się na co dzień kwestią opieki nad dziećmi – prędzej interesowałyby ich żołędzie, które zawierają sekretne wiadomości. Ale tamci dwaj słowem nie wspomnieli o żołędziu. Bardzo to wszystko było zagadkowe.
* * *
W nadziei na zobaczenie kogoś innego, kto chciałby zostawić wiadomość na dębie lub ją z niego odebrać, w następnych dniach Malcolm kilkakrotnie odwiedzał to miejsce, udając, że to perkozy dwuczube przyciągają go akurat w ten rejon kanału. Oprócz tego sporo czasu spędzał w składziku szkutniczym. Miał stamtąd dobry widok na plac, gdzie stale panował ruch, a przechodnie chętnie wpadali na kawę do kawiarni naprzeciwko. W składziku sprzedawano wszelkiego rodzaju akcesoria szkutnicze, w tym także czerwoną farbę. Kupił małą puszkę farby i cienki pędzel do kompletu.
Kobieta za ladą szybko się zorientowała, że przybory malarskie nie są bynajmniej głównym obiektem jego zainteresowania.
– Co jeszcze jest ci potrzebne, Malcolmie? – zagadnęła.
Nazywała się pani Carpenter i znała go od dawna, odkąd tylko rodzice pozwolili mu samemu pływać kanoe.
– Kawałek bawełnianego sznurka.
– Wczoraj już ci pokazywałam, co mamy.
– Wiem, ale może zapodział się gdzieś jeszcze jakiś motek...
– Nie rozumiem, co jest nie tak ze sznurkiem, który ci wczoraj pokazałam.
– Jest za cienki. Chcę z niego zrobić ozdobną plecionkę, a do tego musi być trochę grubszy.
– Możesz go złożyć podwójnie. Użyć dwóch żył zamiast jednej.
– Rzeczywiście. To by się mogło udać.
– To ile go potrzebujesz?
– Jakieś cztery sążnie.
– Podwójnie czy pojedynczo?
– Racja: osiem sążni. Wtedy jak go złożę podwójnie, powinien wystarczyć.
– Na pewno – powiedziała pani Carpenter. Odmierzyła sznurek i go przycięła.
Dobrze się złożyło, że Malcolm miał sporo pieniędzy w swoim blaszanym morsie. Kiedy już dostał sznurek, schludnie spakowany do dużej papierowej torby, wyjrzał przez okno i rozejrzał się na boki, tak jak robił to już od kwadransa.
– Nie miej mi za złe, że o to pytam – odezwała się pani Carpenter; jej dajmon, kaczor, mruknął coś pojednawczo – ale czego właściwie szukasz? Gapisz się i gapisz przez to okno... Byłeś z kimś umówiony? Nie przyszedł?
– Nie! Wcale nie. Prawdę mówiąc... – Jeżeli miałby nie zaufać pani Carpenter, to nikomu już nie mógłby zaufać. – Prawdę