Tylko że tak naprawdę Malcolm marzył o czymś zupełnie innym: sam chciałby być takim akademikiem, może astronomem albo teologiem doświadczalnym, który dokonuje wiekopomnych odkryć i przenika istotę rzeczy. Praktykant u filozofa – o tak, to byłoby coś. Była to jednak ewentualność mało prawdopodobna. W wieku czternastu lat absolwent szkoły podstawowej w Ulvercote mógł liczyć na zatrudnienie w rzemiośle, w najlepszym razie w jakimś urzędzie, a Malcolm nigdy nie słyszał o stypendiach dla uzdolnionych posiadaczy kanoe.
* * *
Pewnego dnia w środku zimy w Pstrągu zjawili się niecodzienni goście: powóz jantaryczny przywiózł trzech mężczyzn, którzy z miejsca udali się do Sali Tarasowej, najmniejszej ze wszystkich jadalni w oberży, z oknami wychodzącymi na taras, rzekę i widoczny na drugim brzegu klasztor. Ulokowana na końcu korytarza sala była rzadko używana zarówno zimą, jak i latem, zwłaszcza że wbrew temu, co mogłaby sugerować nazwa, była pozbawiona wyjścia na taras, a okna miała nieduże.
Malcolm skończył odrabiać skromną pracę domową (z geometrii), pochłonął łapczywie zapiekany pudding z pieczenią wołową i zagryzł go pieczonym jabłkiem w kremie budyniowym, gdy ojciec zawołał go do baru.
– Idź, zobacz, czego chcą ci dżentelmeni w Sali Tarasowej – powiedział. – To prawdopodobnie cudzoziemcy. Nie wiedzą, że drinki zamawia się przy barze. Pewnie chcą, żeby im usługiwano.
Zadowolony z miłej odmiany Malcolm zszedł do małej jadalni i zastał w niej trzech dżentelmenów (jednym rzutem oka ocenił ich status i stwierdził, że bez wątpienia zasługują na to miano), którzy garbili się przy oknie, usiłując wyjrzeć na zewnątrz.
– W czym mogę panom pomóc? – zapytał.
Odwrócili się jednocześnie. Dwóch zamówiło bordo, trzeci poprosił o rum. Kiedy Malcolm przyniósł drinki, zapytali, czy mogliby zamówić kolację, a jeśli tak, to co Pstrąg ma do zaoferowania.
– Pieczeń wołową, proszę pana. Bardzo smaczną. Wiem, co mówię, sam ją przed chwilą jadłem.
Dżentelmeni przysunęli sobie krzesła do niewielkiego stołu.
– Ach, le patron mange ici, hm? – zagadnął najstarszy z nich. Jego dajmon, elegancki czarno-biały lemur, siedział mu spokojnie na ramieniu.
– Mieszkam tutaj – odparł Malcolm. – Mój ojciec jest właścicielem, a matka kucharką.
– Jak się nazywasz? – spytał najwyższy i najchudszy z gości. Miał gęste siwiejące włosy, dajmona dzwońca i wyglądał na akademika.
– Malcolm Polstead, proszę pana.
– Co to za miejsce tam, na drugim brzegu? – zapytał trzeci. Miał ogromne ciemne oczy i czarne wąsy. Jego dajmon, czymkolwiek był, leżał zwinięty w kłębek u jego stóp.
Oczywiście zdążył już zapaść zmrok i za rzeką było widać tylko słabo rozświetlone witrażowe okna kaplicy i stale płonącą latarnię nad stróżówką.
– Klasztor, proszę pana. Sióstr zakonu świętej Rozamundy.
– Kim była święta Rozamunda?
– Nigdy ich o nią nie pytałem. Ale mają tam jej witraż: stoi w takim ogromnym kwiecie róży. Pewnie dlatego tak się nazywa. Będę musiał zapytać o to siostrę Benedictę.
– Widzę, że dobrze znasz siostrzyczki.
– Prawie codziennie z nimi rozmawiam. Wykonuję różne drobne prace przy klasztorze, załatwiam sprawunki, takie tam...
– Czy siostry przyjmują gości? – zainteresował się najstarszy z mężczyzn.
– Ależ tak, proszę pana, często. Najróżniejszych gości. Przepraszam, że zmienię temat, ale jest tu dość chłodno. Może życzycie sobie, panowie, żebym napalił w kominku? Chyba że zamierzacie zejść do baru. Jest tam ciepło i przytulnie.
– Nie, Malcolmie, dziękujemy. Zostaniemy tutaj. Rozpal w kominku, ogień z pewnością się przyda.
Malcolm zapalił zapałkę i przygotowane drewno od razu zajęło się ogniem. Często obserwował ojca, jak ten układa opał w palenisku; naprawdę znał się na rzeczy. Zgromadzony zapas polan powinien wystarczyć na cały wieczór.
– Duży ruch dzisiaj? – zapytał ciemnooki.
– Będzie z tuzin gości, proszę pana. Normalny wieczór.
– Świetnie – powiedział najstarszy. – W takim razie przynieś no tę pieczeń.
– Może zupa na początek, panowie? Mamy dziś pikantną z pasternaku.
– Czemu nie? Zupa dla wszystkich, a na drugie wasza słynna pieczeń wołowa. I butelkę tego bordo.
Malcolm nie sądził, żeby pieczeń w Pstrągu naprawdę była słynna, to było tylko takie gadanie. Wyszedł, żeby przynieść sztućce i złożyć zamówienie u matki w kuchni.
Asta – w postaci szczygiełka – szepnęła mu do ucha:
– Już wcześniej wiedzieli o zakonnicach.
– To dlaczego o nie wypytywali? – zapytał również szeptem Malcolm.
– Sprawdzali nas. Chcieli się przekonać, czy mówimy prawdę.
– Ciekawe, czego chcą.
– Nie wyglądają na akademików.
– Trochę wyglądają.
– Wyglądają na polityków – upierała się Asta.
– Skąd wiesz, jak wyglądają politycy?
– Po prostu mam przeczucie.
Malcolm nie spierał się z nią dłużej. Klientów nie brakowało, miał więc huk roboty, a poza tym wierzył przeczuciom Asty. Sam rzadko miewał takie olśnienia – jeśli ktoś był dla niego miły, Malcolm po prostu go lubił – ale jego dajmon wielokrotnie wykazywał się bezbłędną intuicją. Oczywiście Malcolm i Asta byli jedną istotą, więc w gruncie rzeczy była to jego intuicja, podobnie jak jego przeczucia były również jej przeczuciami.
Jego ojciec osobiście zaniósł jedzenie trzem dżentelmenom i otworzył im wino; Malcolm nie umiał jeszcze podać trzech gorących dań jednocześnie. Kiedy pan Polstead wrócił do baru, przywołał Malcolma skinieniem palca i zapytał:
– Co ci powiedzieli ci trzej panowie?
– Pytali o klasztor.
– Chcą jeszcze z tobą porozmawiać. Mówią, że bystry z ciebie chłopak. Tylko zachowuj się. Wiesz, co to za jedni?
Malcolm wybałuszył oczy i pokręcił przecząco głową.
– Ten starszy to nie kto inny jak lord Nugent, niegdysiejszy lord kanclerz Anglii.
– Skąd wiesz?
– Rozpoznałem go z fotogramu w gazecie. No, idź już. I odpowiadaj na wszystkie pytania.
Malcolm zagłębił się w korytarz.
– Widzisz? – szepnęła Asta. – I kto miał rację? Lord kanclerz Anglii we własnej osobie!
Goście