Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379645374
Скачать книгу
tak wychodzi, że najpierw ściągam koszulę, a potem sobie przypominam, że trzeba rozpiąć rękawy, i wyglądam jak na wpół rozebrany debil, tańczący przy nieistniejącej rurce w klubie dla transów.

      W końcu zdołałem zdjąć koszulę; zamiast ciepnąć ją na ziemię, strzepnąłem kulturalnie, też wsunąłem na wieszak i zasunąłem folię.

      Z westchnieniem ulgi wciągnąłem przez głowę tiszert, a potem równie wysłużoną co solidną i wzmocnioną kurtkę. Zapiąłem suwak aż pod samą szyję, czując, jak system od razu rusza: po chwili wszyte w materiał mikroprzewody podały chłodziwo, schowane na plecach dysze promienników zaszumiały, odprowadzając nagrzane powietrze.

      – O mamusiu, jak dobrze... – jęknąłem z autentyczną błogością.

      W tej chwili gotów byłem powiedzieć, że furda hotel, furda jego luksusowe wnętrze i prawdziwe jedzenie: klimakurtka, to jest to! Grzeje zimą, chłodzi latem. W dodatku filtruje pot, składując wodę w kieszeniach chłodniczych...

      Większość ludzi uważała picie własnego potu, nawet tak oczyszczonego, za obrzydliwe; mnie po pobycie w Afryce mało co już ruszało.

      We wnętrzu mojego wysłużonego merca było oczywiście gorąco i duszno jak w saunie. Ryknął odpalający silnik, nawiewy bluznęły kurzem, ale już po chwili zaczęły tłoczyć zimne powietrze. Głośniki zachrypiały, potem zadudniły basem... Przerzuciłem wajchę, skręciłem kierownicę i wysunąłem się z miejsca parkingowego na pokrytą pyłem uliczkę.

      – Szybko, skutecznie i dyskretnie! Masz problem, o którym wolisz nie mówić? Albo może chcesz pomóc komuś z rodziny? Pogotowie nałogowe tylko czeka na twój telefon! Wyprowadzamy z cugu syntalkoholowego, oferujemy... – Kolejna reklama zaświeciła się nad deską rozdzielczą, ale wbudowany w kierownicę układ zagłuszający sprawnie wyśledził i odciął pasmo.

      Jeden wąski zaułek, drugi, trzeci... Wszędzie to samo – resztki starego miasta, jeszcze z czasów, zanim „Nowo” zamieniło się w „Neo”.

      Kamieniczki, bloki, bloki, opuszczone place zabaw, zamknięte centra handlowe, więcej bloków... Snujący się pomiędzy nimi nijacy, szarzy ludzie, próbujący fluorescencyjnymi wstawkami na ubraniach pokazać, że świat jest lepszy i bardziej kolorowy niż w rzeczywistości.

      Ręcznie przerzuciłem automat na niższy bieg, wcisnąłem gaz – wyminąłem i zajechałem drogę wlokącej się jak ślimak ciężarówce, wciskając się przed nią na światłach.

      Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...

      – Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!

      W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.

      Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.

      Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. Że niby w ten sposób ludzie zaczną zostawiać samochody na parkingach – też płatnych, a jak – i jeździć komunikacją miejską. Również płatną, rzecz jasna.

      – Niedoczekanie wasze... – warknąłem, wyprzedzając po prawej stronie wlokącego się bez sensu luksusowym grawilotem wąsacza w okularach. – Jak się ma kasę na taką brykę, to i moduł jazdy byś se mógł wszczepić, grubasie!

      Chyba wolałbym już piechotą chodzić, niż używać transportu zbiorowego. Na samą myśl o tych wszystkich spoconych, śmierdzących ludziach stłoczonych w ciasnej, nagrzanej puszce autobusu czy metra od razu zrobiło mi się duszno. Już lepiej przemęczyć się w samochodzie, ale przynajmniej własnym! Czasami zabulić, nierzadko odstać swoje w korkach, ale przecież...

      Wrzuciłem migacz, ściąłem dwa pasy ostrym skrętem w lewo i wjechałem prosto w korek.

      Samochód zahamował ułamek przed tym, jak wbiłem pedał w podłogę, ledwie dając radę zatrzymać merca może kilka milimetrów przed zderzakiem samochodu przede mną.

      Zrobiło mi się tak gorąco, że klimakurtka aż zasyczała, odprowadzając dodatkową ciepłotę ciała – ale wcale nie dlatego, że bałbym się kogoś obetrzeć.

      – O nie, kochaniutcy moi. Tak się nie będziemy bawić – zamruczałem, zerkając w lusterko i sięgając do dźwigni biegów. Wrzucę wsteczny, wykręcę, pojadę kawałek pod prąd i ucieknę boczną ulicą. Przecież nie będę tu stał, bo...

      I w tej właśnie chwili dognała mnie fala samochodów jadących w tę samą stronę. Przed sekundą ich tam nie było, a teraz nagle pojawiły się – po lewej, po prawej, za mną... Wszędzie! Skutecznie domykając mnie i blokując możliwość ucieczki.

      – Kuuurrrr!... – Aż uderzyłem w kierownicę z wściekłością.

      Dobra. Tylko spokojnie. Skoro korek dopiero się tworzy, to nie może być źle. Na pewno zaraz ruszy naprzód... O, już rusza!

      Merc przetoczył się może półtora metra w przód i znów stanął razem z całą resztą maszyn.

      Ze wszystkich stron otaczały mnie samochody. Stare, rzężące i kaszlące, przemieszane z nowiutkimi, ledwie mruczącymi wysokoprężnymi silnikami. Tęczowe i perłowe odcienie lakieru mieniły się w oczach, chromowane wstawki błyszczały w promieniach palącego słońca. Dudniły basy, migały rządkami diody podświetleń, dla pełnego szpanu niewyłączanych nawet za dnia.

      Wszędzie były zaawansowane technologicznie maszyny i obcy ludzie. A ja nie lubiłem ani jednych, ani drugich.

      Oparłem czoło o kierownicę, oddychając głęboko. Tylko spokojnie, Chudy, tylko spokojnie. Nic się nie dzieje. To tylko korek, a ty wcale nie jesteś w nim uwięziony...

      – No jedźcieżeż, do ciężkiej kurwy nędzy! – wydarłem się na całe gardło.

      Korek posuwał się wolno, nieregularnie, zupełnie nie zważając na rytm gasnących i zapalających się świateł dalej na skrzyżowaniu – a ja już czułem, że skrewiłem. Oczywiście, że tańczyłem pomiędzy pasami, wciskałem się na chama przed ruszających zbyt wolno kierowców, dzięki dudniącej muzyce nie musząc słuchać ich trąbienia. Ale i tak szło to za wolno.

      Zerknąłem na zegarek: zostały mi trzy minuty opłaconego czasu. Nie zdążę do wyznaczonej granicy wyjazdu ze śródmieścia, nie ma wuja. Byleby tylko nigdzie po drodze nie było...

      Muzyka nagle umilkła, zamiast niej rozległo się wycie milicyjnej syreny. Dron spłynął z nieba, zawisł mi nad maską, błyskając światłami i wyświetlił strzałkę: zjedź na bok.

      – Kur-wa! – wrzasnąłem, uderzając z całej siły w kierownicę. – Zasrańcu jeden, mam jeszcze dwie minuty! Debilu elektroniczny, ćwoku z popalonymi obwodami, nie widzisz? Dwie minuty! Niecałe może, ale... Aaaa!