Ubranych w porwane spodnie, tego samego dnia rano wyprane i wyprasowane przez troskliwą mamusię. Nierzadko noszących pod kurtkami puste kabury, byle tylko kształt odznaczał się pod pachą; wymachujących na pokaz tępymi nożami o niklowanych klingach. Bananową młodzież naszych czasów, usilnie próbującą wyglądać na groźniejszą niż w rzeczywistości.
Gdybym ja miał stanąć pomiędzy nimi, to pewnie nie byłoby mnie widać. Szary, obdrapany samochód; równie szary i obdrapany człowiek, ubrany w wysłużoną kurtkę koloru khaki z odprutymi znakami wyróżniającymi i ledwie widocznymi ciemniejszymi śladami po dystynkcjach.
Na całe szczęście nie musiałem jednak tego robić, prowadząc przyjemnie mruczącego silnikiem ćwierćwiekowego mercedesa na południe, ku Zaporze.
Zwolniłem, widząc w zasadzie typową scenkę rodzajową: trzech chuliganów właśnie kroiło przypadkowego przechodnia w ciemnym zaułku. Dwaj wielcy, przypakowani, i jeden mniejszy z tyłu – jak mózg i zaciśnięte pięści.
Błysnął elektroparalizator, jeden z dużych upadł na ziemię – ofiara nawet próbowała się bronić. Rzadki w tych czasach przejaw mocno staromodnej odwagi. Większość ludzi na tyle przywykła do bycia gnojonymi, że odbierała to jako naturalną wręcz kolej rzeczy: ot, czasem ktoś gnoi ciebie, a czasami ty jesteś gnojony przez kogoś.
Przez chwilę zdawało się, że starcie może zakończyć się remisem, bo napadnięty zupełnie przytomnie zaczął uciekać. Drugi napastnik jednak zdążył chwycić go za kołnierz, zamachnął się i uderzył nadmiernie odważnego w brzuch. Zaraz potem błysnęło ukryte w pochewce na przedramieniu ostrze. Nieszczęśnik zgiął się i osunął po ścianie, wtedy od razu doskoczył do niego chudy, zapewne wstrzyknął ofierze adrenalinę z jednorazowej ampułki.
No tak, bo teraz były zabezpieczenia: jak umierasz, to twój czip się dezaktywuje. Wprowadzili to po słynnej aferze z „martwymi duszami”, kiedy leżący w kostnicach denaci zaczęli kupować pracownikom szpitali luksusowe prezenty. No więc jeśli kogoś się chciało obrabować, to ten musiał wciąż żyć.
Morał z tego taki, że ofiary coraz rzadziej ginęły w trakcie napadów, a coraz częściej tuż po nich. Tak samo tutaj: wepną się na krótko w jego czip, zhakują zabezpieczenia i rozpoczną serię trefnych mikrotransakcji, nieprzekraczających sumy, przy której konieczne jest potwierdzenie nosiciela.
Proste? Proste. Klasyka napadówki, nie ma co. I teraz będą go doić tak długo, jak długo system im pozwoli.
Duży obrócił się w moją stronę, spojrzał wymownie, ale tylko dodałem gazu: nie moja sprawa.
Minąłem w końcu ostatnie wielopiętrowce, wjechałem do dzielnic podmiejskich. Od razu zwolniłem, włączyłem półautopilota, żeby komputer wraz ze mną rozglądał się na boki. Tutaj zespawane z żelaznych blach płoty wolnostojących chatynek z byle czego niemalże dochodziły do asfaltowej jezdni. W dowolnym z niezliczonych zaułków mógł chwiać się ućpany pijaczek, który wymyśli sobie, że akurat musi przebiec przez ulicę. Teraz, w tej chwili, koniecznie, już.
Raz mi się taki władował prosto pod samochód. Nic by się nie stało, ale miał założone serworamiona na barkach... Nie dość, że mi wybił szybę samym uderzeniem, to jeszcze potem chciał się tłuc i poharatał dach. Dobrze, że miałem akurat pałę elektryczną; dwa strzały i się złożył, jeszcze mu portfel zabrałem w ramach łupów wojennych.
Zahamowałem ostro, kiedy na skrzyżowaniu przed samą maską mignął mi rozjarzony neonowymi wykończeniami trójkołowiec, na którym siedziało co najmniej pięć osób. Rozwrzeszczane mordy, twarze podświetlone od dołu ultrafioletem, ręce wzniesione ku niebu gestem ekstazy – i organizmy do granicy ryzyka napompowane dopalaczami.
Nie zdążyłem nawet przerzucić nogi z hamulca na gaz, kiedy do bocznej szyby samochodu dosłownie przykleiła się twarz dziecka, drobna piąstka zapukała w szkło.
– Pan da cukierka, da drobne... – odczytałem z ruchu warg.
Drugi berbeć już zabiegał mi drogę z przodu, trzeci przykleił się do okna po prawej stronie, skutecznie zasłaniając lusterko boczne.
Nie ze mną te numery. Powoli, ale stanowczo ruszyłem naprzód. Dzieciak położył mi się na masce doskonale wyuczonym gestem, ale ja jechałem naprzód – już teraz widząc, jak biegnący ku obydwu burtom maszyny cwaniacy z kluczami do kół zwalniają, prostują się i unoszą ręce gestem zawodu.
Przejechałem przez skrzyżowanie, gnojek cały czas wisiał mi na masce. Tamci chyba zorientowali się, że porwałem jednego z członków gangu, bo któryś puścił się za mną w pogoń, prawie wpadł pod jadącą ciężarówkę...
Przyspieszyłem. Dzieciak zaczął krzyczeć, łzy ciekły po umorusanej twarzy o fenotypie tak wymieszanym, że trudnym do sklasyfikowania.
Odjechałem dwie przecznice, w końcu zahamowałem gwałtownie, zrzucając pasażera na gapę. Poderwał się od razu, kopnął mi przedni zderzak, napluł na szybę, z wściekłością uderzył dłonią w lusterko i czmychnął pomiędzy rdzewiejące rudery.
Wykręciłem kierownicę i z rykiem silnika wyskoczyłem z powrotem na drogę, bo z ławeczki już podnosiła się do mnie kolejna ekipa.
Tutejsi nie byli wcale ani gorsi, ani szczególnie głupsi niż ktokolwiek inny w NeoSybirsku. Może prostsi, tak, więc i metody mieli mniej skomplikowane, ale cel był ten sam: przeżyć. Zdobyć środki dla siebie i dla rodziny, jakoś dociągnąć do kolejnego sezonu. Nakraść z wagonów tyle węgla, żeby starczyło na przetrwanie zimy.
Jeszcze jeden cwaniak wyskoczył ku mnie i zamachnął się potężną protezą ręki, na której końcu mignęło coś na kształt nożyc do metalu, ale wyminąłem go tylko łukiem, zahaczając o przeciwny pas ruchu.
Obudowa lusterka strzeliła i złożyła się, gdy dosłownie musnąłem przejeżdżający w drugą stronę dziesięciokołowy transportowiec; asystent ruchu zawył z przerażeniem, migając wszystkimi światłami.
– Spokojnie, panikarzu jeden, wszystko pod kontrolą – mruknąłem, wysterowując z powrotem na prostą. Zaczerpnąłem tchu, szyba zjechała w bok, wprawnym gestem znów ustawiłem lusterko we właściwej pozycji.
Został mi jeszcze kawałek, ale teraz miało być już spokojniej, najgorszy rejon wielodzietnego proletariatu miałem za sobą. Po obu stronach ulicy wznosiły się jeden przy drugim warsztaty, chałupnicze fabryczki wszczepów i udoskonaleń, podwórkowe gabinety zabiegowe i salony tego, co w dzisiejszych czasach uchodzić miało za urodę... Słowem, zaplecze produkcyjno-usługowe dla tych, co mieszkając bliżej NeoSybirska, wyprawiali się do miasta po łupy.
W końcu udało mi się dojechać do dużej obwodnicy, z ulgą włączyłem się do ruchu. Co prawda mój zjazd miał był już, lada chwila, ale zawsze to chwila odpoczynku – kliknąłem autopilota, opuściłem sobie oparcie fotela.
– Marco Valenta... – powtórzyłem w zadumie.
Gdzieś tam, pośród widocznych nawet stąd wysokościowców śródmieścia, ukrywał się typek, winny mojemu klientowi trzydzieści baniek. Typek na tyle nierozsądny, żeby myśleć, że może tak po prostu nie oddać komuś pieniędzy... I w dodatku rzucić w Strumień nagrania, kompromitujące wciąż urzędującego, a wkrótce nowo wybranego gubernatora.
Nie miałem nawet cienia wątpliwości, że obecny gubernator jest zarazem też przyszłym. Ani jakikolwiek kompromat, ani nic innego nie mogło wpłynąć na decyzję, rzekomo leżącą w rękach ludu, a faktycznie podejmowaną gdzieś w odległym Moscov City... I tym dziwniejsza wydawała mi się cała sprawa.
Valenta pójdzie siedzieć jak nic, a w więzieniu się zabije.