Tego strasznego, ponurego dnia to wszystko na nic się zdało. Nie pomogły żarliwe modlitwy i zaklinania. Machina stworzona przez małego, zakompleksionego człowieczka, któremu Niemcy niespodziewanie uwierzyli i który sprawił, że Europa znowu wypalała się w straszliwej wojnie, ruszyła również na Leszczyńskich.
Nad małym drewnianym domkiem przy Wspólnej 3 na Bałutach[14], gdzie rodzina przeprowadziła się po wysiedleniu z dotychczasowego mieszkania na Żurawiej 7[15], rozpostarła się ciemność. I choć dom wyróżniał się pięknymi oknami i prostym dachem, teraz nikt nie chciałby być w nim przypadkowym gościem: gestapowcy, niczym wściekłe, wygłodniałe dobermany, brutalnie wyważyli drzwi i z wrzaskiem wpadli do kuchni.
Dla Leszczyńskich wszystko działo się jakby na zwolnionych obrotach, jakby byli w malignie. To było takie nierzeczywiste, wręcz niemożliwe.
Byli w szoku. W pierwszej chwili patrzyli na Niemców, nie rozumiejąc, co właśnie się dzieje. Stanisława, jak zwykle po odebraniu trudnego porodu, siedziała w swoim ulubionym fotelu, w ramach odpoczynku dziergając na szydełku maleńką czapeczkę dla kolejnego małego podopiecznego, który niebawem przyjdzie na świat. Bronisław zanurzał palce w solniczce, by oprószyć solą pozbawiony skwarek smalec cienko rozsmarowany na pajdzie razowego chleba. Sylwia wypuściła z rąk kubek z gorącą ziołową herbatą, który z hałasem rozbił się na świeżo wymytej podłodze. Brunatna ciecz najspokojniej w świecie rozlewała się po deskach, mocząc buty wystraszonej dziewczyny. Bracia, którzy grali w szachy, zamarli z pionkami w dłoniach.
– Aufstehen!
Wszyscy jak na komendę zerwali się na równe, sztywne nogi. Spoglądali oniemiali to na siebie, to na gestapowców, nie wiedząc, co począć. Panicznie myśleli o ucieczce, ale równie dobrze mogli marzyć o pojawieniu się magicznego tunelu, w którym by zniknęli. Serca waliły im tak, że niemal było słychać nierówne uderzenia, a ciała zlał zimny pot.
Wściekli Niemcy, jak zwykle brutalni, popychając ich kolbami, kazali im stanąć z rękami w górze. Twarzami mieli zwrócić się do ściany, najpewniej po to, by trudniej im było się komunikować. Kolby karabinów boleśnie wbijające się między łopatki wystarczająco zniechęcały do jakiegokolwiek ruchu. Na podłogę z hukiem leciały naczynia, krzesła się przewracały, wkrótce wszędzie walały się skorupy i powyrzucane z szaf rzeczy.
Stanisława była bliska omdlenia. Nie bała się o siebie. Drżała na myśl o tym, co się stanie z dziećmi, z mężem, w przerażeniu błagała wszystkie niebiańskie siły, aby najstarszy syn przypadkiem nie wrócił do domu. Może choć jemu się uda? Bezgłośnie, niemal nie poruszając ustami, zaczęła się modlić do Najwyższego:
Ojcze z nieba, Boże – zmiłuj się nad nami,
Odkupicielu świata, Boże – zmiłuj się nad nami,
Duchu Święty, Boże – zmiłuj się nad nami.
Trudno ocenić, jaki skutek miała jej żarliwa modlitwa. Z pewnością nie sprawiła, żeby Niemcy zostawili ich w spokoju, ale może cud polegał na tym, że ich nie rozstrzelali. A skoro żyli, z pozoru mogło wydarzyć się jeszcze wszystko…
Stanisława nie wiadomo skąd miała w sobie tyle siły i opanowania, że stała niemal nieruchomo. Może zdawała sobie sprawę, że histeria w niczym nie pomoże? A może zwyczajnie była sparaliżowana strachem? Gestapowcy chyba też byli zaskoczeni brakiem oporu z ich strony.
– Gdzie syn?
– Jaki syn? – Stanisława postanowiła grać na zwłokę.
– Wiesz, kobieto, o kogo pytam. Gdzie Bronisław?
Ponieważ nikt nie spieszył z wyjaśnieniami, po krótkiej naradzie postanowili zwyczajnie na niego zaczekać. Rozsiedli się wygodnie i zachowywali się tak swobodnie, jakby byli u siebie. Potem na chwilę wyszli przed dom, ale niedługo potem znowu się pojawili. Stanisława modliła się i błagała, niemal telepatycznie przesyłając synowi wiadomości, żeby nie wracał. Trwało to w nieskończoność.
„Po pewnym czasie gestapowcy wrócili. Dnia poprzedniego wieczorem przyszło ich do nas trzech. Dwóch z nich czekało aż do rana na przyjście najstarszego brata. Gestapowcy rozkazali nam położyć się do łóżek i zachować całkowite milczenie. Bronisław, nie spodziewając się zasadzki, wszedł rano do mieszkania; w nocy często ukrywał się u babci. Braci zakuto w kajdany. Stacha uderzyli, spadł mu kapelusz. Mnie i matkę zabrali do więzienia przy ul. Gdańskiej, braci osadzili w innym więzieniu”[16].
Godziny leniwie przesuwały wskazówki w wiszącym na ścianie starym zegarze, minęła noc i gdy już wszyscy mieli nadzieję, że Bronisław jednak nie pojawi się w domu, on niespodziewanie, nie podejrzewając niczego złego, zmęczony stanął na progu.
Niemcy się ożywili, poderwali z krzeseł i skierowali w stronę jego głowy lufy karabinów.
– No proszę, kogo my tu mamy?
Stanisława była bliska omdlenia. Wiedziała, że nie może wykonać najmniejszego ruchu, że nie mają szans, a jednak liczyła na cud. Jak zwykle błagała o pomoc Najświętszą Panienkę i tym razem jej modlitwy zostały wysłuchane. Przynajmniej tak jej się zdawało.
Po pierwszej furii usatysfakcjonowani Niemcy nieco się uspokoili i poczuli na tyle pewnie, że się rozdzielili. Jeden poszedł przywołać budę, która miała zawieźć ich do więzienia, drugi zapalił papierosa i skupił się na żarzącej się pomarańczowo końcówce, a trzeci stał jak gdyby nigdy nic i lustrował zdemolowane wnętrze. Przyglądał się sprzętom, ze szczególnym uwzględnieniem antycznego stoliczka, jak handlarz, który rachuje, ile są warte.
I wtedy się stało. Uśpienie czujności Niemców uchylało Leszczyńskim drzwi nadziei, że uda się wywinąć z tej sytuacji.
W pomieszczeniu zapanowało niemal elektryzujące napięcie, rodzina zdawała się rozumieć bez słów, jakby telepatycznie przekazując sobie informacje. Nagle pojęli, że może mają ostatnią szansę na wolność. Stanisława nie rozpoznawała mechanizmu tego wszystkiego, ale nagle zsynchronizowali myśli, pragnienia i ruchy. Nie wiadomo kto dał sygnał, ale niespodziewanie starszy syn niczym byk ze spuszczoną głową rzucił się do ucieczki, a pozostali zdali się na instynkt. Stanisława krzyczała do niego, żeby nie biegł, bo go zastrzelą, Sylwia z gołymi rękami rzuciła się na stojącego obok gestapowca, a ojciec, korzystając z zamieszania, ku uldze wszystkich po cichu się wymknął.
Sylwia walczyła z kobiecą zapiekłością, używając swej niewielkiej siły i paznokci. Jednak z postawnym gestapowcem nie miała najmniejszej szansy. Brutalnie uderzona, skopana, w końcu osunęła się na ziemię, jednak to wystarczyło, żeby brat zdążył wypaść z domu i uciec. Miał ogromnie dużo szczęścia, bo udało mu się dopaść mieszkania dziadków w pobliskiej kamienicy i się ukryć, tak że mimo wielogodzinnych poszukiwań i rewizji nie został znaleziony.
To jednak nie był koniec koszmaru.
Najstarszemu synowi Leszczyńskich, w przebraniu kobiety, udało się wymknąć z kamienicy dziadków i uciec do Lwowa. Ojciec zaś udał się do Warszawy[17]. Henryk i Stanisław nie mieli tyle