Zmierzch bogów. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379644513
Скачать книгу
się do niego powoli, jej oczy zalśniły zbierającymi się łzami. Zmusiła się do uśmiechu, mimo że wyszedł w najlepszym razie krzywy i cokolwiek nieszczery, bardziej podobny do grymasu.

      – Zahred, ja… ja…

      – Wiem. – Wyciągnął do niej rękę, a kiedy podała mu dłoń, przyciągnął ją i przytulił. – Wiem. Ale jesteśmy w tym razem, Mira. I razem damy sobie radę.

      Wciągnęła głęboko powietrze, pokiwała głową. Odsunęła się, spojrzała na niego poważnie.

      – Zahred… Ja też coś chcę.

      – Mów.

      – Jeszcze raz.

      Przez chwilę szukał w jej twarzy śladu fałszu, wewnętrznego przymusu… Przecież widział, wiedział, że musiało ją boleć.

      A mimo to – mimo to rozciągnął twarz w uśmiechu, skinął głową i przyciągnął Mirę ku sobie.

      Emir Maslama patrzył na mury Konstantynopola, zalane ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.

      Na stoliku przed nim leżały zapisane równiutkimi, drobnymi znaczkami pisma kancelistów: podczas dzisiejszego ataku zużyto tyle a tyle strzał, wypuszczonych ku pozycjom przeciwnika. Na zbudowanie wież oblężniczych i osłon poszło tyle a tyle drewna, którego jeszcze tyle pozostało w zapasie. Wykorzystano też wodę… smołę… tarcze… Zużytkowano tyle a tyle zasobów, zapasów, aktywów.

      Ludzi.

      Emir przetarł twarz, zaczerpnął powietrza i wypuścił powoli, odchylając się na swoim siedzisku.

      Wszędzie wokół niego byli urzędnicy: sekretarze, ministrowie, kanceliści. Doborowa gwardia, nieopuszczająca władcy ani na chwilę podczas jego cowieczornych rozmyślań, prowadzonych cokolwiek ekscentrycznie poza bezpieczeństwem muru odgradzającego ich od oblężonego Miasta.

      Jednak Maslama potrzebował właśnie tego. Chwili spokoju, stanu na tyle bliskiego samotności, na ile była ona dla niego jeszcze osiągalna.

      Musiał mieć możliwość, aby pomyśleć, zmierzyć się sam na sam – na tyle, na ile było to możliwe – z ogromem przedsięwzięcia, jakie przyszło mu prowadzić.

      Raz jeszcze sięgnął po leżące na samym dnie sterty pismo, które przyniósł goniec z dalekiego Bagdadu w zeszłym tygodniu. Pismo, które czytał od tej pory już trzy razy i którego wcale nie miał ochoty czytać po raz czwarty… Ale wiedział też, że musi, w końcu musi się zdobyć, aby na nie odpowiedzieć.

      Dla mojego brata, syna mego ojca, Maslamy ibn Abd al-Malika, tysięczne pozdrowienia! Brat twój, syn twego ojca i kalif twój, Umar ibn Abd al-Aziz, kieruje te oto słowa w nadziei, że padną na otwarte i chętne uszy, zaś Allah w swej łasce natchnie cię mądrością, abyś…

      Westchnął, odłożył pismo na bok. Przecież doskonale wiedział, czego chce od niego Umar!

      Chciał tego samego, co trzy miesiące temu, co pół roku, rok temu i co zawsze: pokoju. Na razie dawał tylko do zrozumienia, że ekspedycja jest nie do końca przemyślana, on zaś, to znaczy Maslama, pospieszył się ze swymi zapędami.

      Że śmierć Sulejmana była wynikiem nieprzemyślanego, pospiesznego ataku, do którego wcale nie musiało dojść.

      Maslama zadrżał. Łatwo było pisać coś takiego w zaciszu dalekiego, spokojnego gabinetu w pałacu, zatopionego wśród bujnej zieleni ogrodów Bagdadu. Tam gdzie mruczały cicho wodotryski, a dym wonnego kadzidła sączył się ze złoconych mis w powiewie delikatnego zefirku, wpadającego przez rzeźbione okiennice.

      Tutaj słychać było tylko stukot młotów i miarowy zgrzyt pił, rżnących pnie drzew na deski. Już teraz, po raptem trzech miesiącach oblężenia, przestrzeń pomiędzy Miastem a ich obozem przypominała pustkowie – pokryte na wpół spalonymi pozostałościami wież oblężniczych i przenośnych osłon, zryte nogami ludzi i kołami machin oblężniczych, upstrzone kopcami masowych grobów, w których pospiesznie chowano poległych. W powietrzu nieustannie unosił się słodkawy zapach śmierci i rozkładu.

      Tak bardzo podobny do woni, która przyszła do jego namiotu wraz z wniesionym tam bezgłowym ciałem Sulejmana, wydanym mu w geście dobrej woli przez obrońców.

      Pamiętał, jakby to było dziś, gdy patrzył na potwornie okaleczony zewłok, zadając sobie pytanie: kto mógł uczynić coś podobnego? Jakie bestie pastwiły się tak nad ciałem zabitego…?

      Ale spoczywająca w szklanym słoju pełnym miodu głowa jego brata nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z jakże wielu pytań.

      Maslama potrząsnął głową, odetchnął głęboko.

      Nie. Nie odstąpi od oblężenia, nie teraz. Nie wbrew temu, co się wydarzyło – ale właśnie dlatego. Wycofanie się w tej chwili oznaczałoby ni mniej, ni więcej, a właśnie to, że wszystko, nawet śmierć jego brata, wydarzyło się na darmo i bez celu.

      Allah wspierał wytrwałych.

      – Pióro i papier – powiedział Maslama, wyciągając w bok rękę.

      Na stoliku przed nim zmaterializowała się biała jak śnieg karta, pojawił się kałamarz. Usłużny kancelista zgiął się w ukłonie, podając świeżo zacięte pióro.

      Maslama umoczył je w inkauście, pieczołowicie otarł kroplę.

      Maslama ibn Abd al-Malik kreśli te słowa do swego brata i kalifa, Umara ibn Abd al-Aziza, oby Allah zachował cię w dobrym zdrowiu! Mury Konstantynopola są wyniosłe i mocne, ale jeszcze wynioślejszy jest tron, z którego Allah spogląda na swych wiernych, mocniejsza zaś jest wiara tych, co pozostają posłuszni słowom jego Proroka…

      – Zdrowie naszego jarla, bracia!

      – Za Miklagard!

      – Za Asgard, za bogów!

      – Za zwycięstwo!

      Stuknęły kubki i rogi, chlapnęło na stół czerwone niczym rubin wino. Siedzący w gospodzie stali bywalcy popatrzyli spode łba na zajmujących największy stół brodatych, zarośniętych barbarzyńców, zamruczeli niechętnie: na co to przyszło! Dzicy mieli w Mieście, w ich Mieście, wieść prym przed nimi, i nie było komu ich poskromić!

      Ale poza mamrotaniem pod nosem i krzywymi spojrzeniami nie mieli odwagi nic przedsięwziąć. Bo i co, co zrobić? Plamy krwi, jakkolwiek spłowiałe, były nadal widoczne tam, gdzie posoka wgryzła się w piaskowiec po jatce, jaką urządził tutaj późnym latem przywódca białowłosych przybyszów.

      – Mówię wam, uciekali przed nami dziś jak dzieci! – po raz nie wiedzieć który powtórzył Torleif, z niedowierzaniem patrząc po towarzyszach. – Ja sam chyba z pięciu położyłem i patrzcie: ani jednego zadrapania!

      Vermurd pokręcił głową, upił łyk ze swego kubka. Kilku już wiedziało, co powie, więc zerkali na niego wyczekująco, aż w końcu wojownik rzucił pozornie od niechcenia:

      – Boś się z tyłu znowu trzymał. Jak ktoś tylko zbiera to, co inni pocięli…

      – Nieprawda! Wcale że nie. Racja, jednego po tobie dokończyłem, ale tylko jednego! – zaperzył się Torleif.

      – No jasne, jasne. Ziarnko do ziarnka, co? – przygadał mu siedzący nieco dalej Ulfhvatr.

      – Ejj, nie! Ja naprawdę nie…

      – A ja wam mówię, bracia – odezwał się do tej pory cichy Asmund – że wielka bitwa Ragnaröku dopiero się zbliża. I wtedy okaże się, czy Torleif tylko zbiera ogryzki po innych, czy też razem z naszymi praojcami wkroczy do siedziby bogów, aby ucztować przy stole Odyna.

      Ucichli,