A ja się wyrywam. Z pozycji aktorki do…?
No właśnie – kogo?
Nieważne, bo wiem od pierwszego spotkania z Jankiem, że jesteśmy dla siebie magiczną tajemnicą.
Owianą ciepłym wiatrem.
A wiatrem tym jest zaufanie. Tyle w temacie.
Czyli 7 marca 2019 roku zaczynam pisać. Nie martwię się o nic. Zaś 7 marca 2020 roku kończę. Zapis roku. Kobiety, którą jestem.
I gdyby północ 7 marca 2020 roku miała mi przerwać w pół słowa, tak musi zostać. Cezura roku. Jak gilotyna. To mi się podoba. Nieubłagalność czasu. Idę w to.
A swoją drogą, ta ceglana ściana za kobietą z balkonu, co czeka, dziwnie przypomina mi ślepą kamienicę przed oknem mej kuchni.
Jakbym znała ją skądś. Odwróć się, odwróć, maleńka. Aleś zaczekana. Zatrzaśnięta jakaś w czekaniu. Czy co?
Jezus. Odwróciła się.
Trochę podobna do mnie. A trochę do Bette Davis. Zgrywam ją? Mój grymas ust, moje ramiona i w barkach stres czekania. Jej suknia i szyja. I czarność-białość.
I, nie wiadomo skąd, przypomina mi się jakaś próba w teatrze.
Bette Davis grała w teatrze? Ciekawe.
Byłam wtedy aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie. Nikomu nieznaną. Chociaż nie czekałam jak ta z balkonu. Robiłam swoje.
Do roli polecił mnie Grzegorz Jarzyna, który już wtedy zrobił w Dramatycznym Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości. Ze mną w roli „najbardziej niezidentyfikowanego ze szczątków”, tak na pamiątkę mi w programie napisał. Narkomanką Benitą. I ponoć było dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Więc uczeń Jarzyna polecił mnie swemu mistrzowi Krystianowi Lupie.
I tak, Powrót Odysa Wyspiańskiego, Teatr Dramatyczny w Warszawie. Ja w roli Penelopy.
Moja pierwsza próba. Czekałam na nią długo. Bo w dramacie Wyspiańskiego, przedśmiertnie i w syfilitycznej gorączce napisanym, Penelopa (o której zalotnicy mówią przez cały pierwszy akt) pojawia się dopiero w drugim akcie, bełkocze trzy źle napisane monologi i znika.
Mój udział w trzecim akcie, moje snucie się po jakichś wybrzeżach, w odsłonach niby to muzy Kaliope, niby Penelopy, wymyślił sam Krystian.
Więc moja pierwsza próba. Krystian od razu chce przejść z wszystkimi na „ty”. Nie umie inaczej pracować. Jest południe. Na stoły wjeżdżają butelki czerwonego wina.
Ja milczę jak zaklęta. Krystian czasem przylega do mnie spojrzeniem.
Jakaś trema. Po dwóch stronach. Szemrzą podgrupy.
Ku końcowi próby aktorzy już prawie pijani. I nagle artykułują.
– Czekaj, Krystian, ale czekaj… Powiedz nam…
I patrzą długo na mnie. I pytają:
– To była, twoim zdaniem, najlepsza kurwa w Grecji… czy faktycznie tragiczna żona?
Cisza. Nieskończoność ciszy. Czuję, że wilgotnieję nad mostkiem.
Pijane, zadziorne oczy zawisają to na mnie, to na Krystianie.
Ja nadal zaklęta królewna. Czy może już królowa Penelopa?
Krystian nieśmiało zaczyna. Robi przerwy. Jakby czekał na tłumacza, którego tym razem nonszalancko i okrutnie brak.
Patrzy na mnie. Jego ciemne oczy powoli wpływają w tył mojej głowy. Zatrzymują się na wewnętrznej ścianie czaszki.
– Ona dwadzieścia lat czekała. Więc stała się czekaniem. Nikim już potem nie mogła być, ani żoną… ani żadną kurwą. Zamieniła się w czekanie – mówi.
Jasna myśl, ostra jak laser, przecina mi tył czaszki. I już wiem, co grać.
Zakochuję się w Krystianie. Na zawsze.
Wchodzi inspicjentka:
– Koniec próby!
– Może zjemy razem obiad?! Tu obok dobre bułgarskie żarcie dają! – krzyczą aktorzy.
A my z ulgą odrywamy od siebie oczy.
– Tak, bułgarskie. Lubię – mówi cicho Krystian.
I ruszamy jeść. Nie pamiętam, czy tego dnia usłyszał mój głos.
Stała się czekaniem.
I nie mogła już zagrać żadnej roli. Ni żony. Ni kurwy.
Oby ta z balkonu doczekała się.
Może dowiemy się zaraz? A może za wiele zdjęć?
W każdym razie jest w tej kobiecie, w aurze tego zdjęcia to, co lubię najbardziej.
Potencja czekania. Jeszcze nic się nie stało. Nic nie zawiązało nawet.
Tak czasem pachniało powietrze, gdy byłam dziewczyną.
Nie pierwszymi pąkami, nie wiosną, niczym z zewnątrz. Czasem szłam wśród dymu z pól wypalanych po zbiorach, a czułam mocno ten zapach.
Falowały mi nozdrza. Żebra rozpierały się w nieskończoność. W magiczny akordeon.
To był zapach czekania. Jeszcze wszystko było możliwe.
Hasło „akcja!” miało dopiero paść.
OTWORZYĆ, ZAMKNĄĆ, ZAMKNĄĆ, OTWORZYĆ
Otwieram, zamykam, zamykam, otwieram, jak panowie życzą.
– I jeszcze tu! Tu do mnie! Wyżej! Niżej! Pani Aleksandro!
Nie do wytrzymania. Uśmiecham się, migawki pracują i potem będę marudzić: za srogo, nieładnie. Ale jednym ze swych silniejszych głosów wołam, choć uśmiech nie znika:
– Proszę nie krzyczeć na mnie!
Słyszę jeden głos, zza aparatu na wysokości metr pięćdziesiąt pięć. Nawet niższy niż ja, nie do wiary:
– Co pani ma na myśli, kiedy wkłada te buty?!
I pokazuje palcem na moje stopy. Płaskie balerinki. Szpilki w plecaku, włożę na chwilę, kiedy będę odbierać dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej. Mamy przedpołudnie.
– Na co pani liczy?!
Że niby te płaskie buty? Czy jak? Że jak mam szpilki, to dobra wysokość dla figury i światła? Że niby dla aktorki to zysk? Nie wiem, o co kaman. Schodzę ze ścianki. Zatrzaśnięta w uśmiechu. Żeby było miło.
Chwilę później dowiaduję się, że wysokość świateł na ściance jest ustawiona na średni wzrost. Czyli kobiety w szpilkach. Wszystko, co poniżej czy powyżej, słabo się fotografuje. I nie robi łaski. Jest małe, nieużyte, przychodzi w płaskim i jeszcze się drze, żeby się na nią nie drzeć. W głowie pofyrtane. Sama pracuj i daj pracować innym.
Budynek Canal+, 7 marca 2019 roku.
Raczej szokuje mnie ta wiadomość o średniej wysokości światła, oczy szeroko otwieram, znów coś z oczami robię, no tak, no tak. Co ja robię z tymi oczami… Wyjaśnię to później. I bardzo mnie bawi interakcja z fotoreporterami. O których zabiegam. To normalne.
Ale zabiegam też o swój kręgosłup, a także o to, że nie lubię krzyku. Gubię się w nim. Nie wyławiam poleceń.
Zresztą cała ta akcja miała czar gwałtownego flirtu. Tak ją czułam. Bo teatralny głos „proszę nie krzyczeć na mnie!” nie