– Co się stało?
Kręci głową, wstaję i idę za nim.
Szczeniaki w szopie pływają po klepisku. Leżą na brzuchach, wystawiają nóżki jak cienkie gałązki, kołyszą się w pyle niczym w nurcie rzeki. Kurczą mięśnie i przewracają się na bok. Milczą, wystawiając różowiutkie języczki. Wszystkie oprócz jednego podpływają do Chiny, chwytają jej brzuch, tak jak my kłody drewna w rzece. Nie jest im łatwo odnaleźć jej cycki, ugniatają jej brzuch łapkami, tak jak my, gdy chcemy stanąć w rzece na śliskiej kłodzie w rozkroku. Wszystkie oprócz jednego podpływają i ssą.
Nie ssie ten biało-brązowy. Rysunkowy pływak, który rodząc się, zanurkował jak Duży Henry. Leży z główką na klepisku. Otwiera i zamyka pyszczek, jakby żywił się powietrzem z ubitej polepy. Skeet przysuwa do niego głowę tak blisko, że gdy mówi, rozdmuchuje brązowo-białe futerko, a szczenię wygląda tak, jakby się ruszało.
– Dziś rano nic mu nie było. Zjadł raz i tyle.
– A kiedy to zauważyłeś? – pytam.
Szczeniak przekrzywia główkę na bok, jakby miał skręcony kark. Skeet kołysze się na piętach. Pływak dyszy.
– Przed jakąś godziną.
– Może to China? Może jej pokarm mu nie służy albo co.
– Myślę, że ma parwo. Z klepiska.
Przypomina mi się moja poranna drzemka na kafelkach.
– Może tylko osłabł, Skeet.
– A jeśli na klepisku są parwowirusy? Jeśli reszta się rozchoruje?
Szczeniak, jakby na potwierdzenie, uderza łapką w ziemię.
– Może powinieneś go zmusić do jedzenia? Może dostał za mało pokarmu?
Skeetah podnosi psiaka i kładzie go kilka cali od Chiny, która opuszcza spiczasty jak u węża łeb. Gdy szczeniak przekrzywia główkę, warczy. Co brzmi jak lawina kamieni tocząca się po ubitym stoku. Szczeniak leży nieruchomo. Wciąż jest ślepy. China znów warczy, a piesek przewraca się na bok.
– Przestań, China! – syczy Skeet. – Nakarm go!
Przysuwa szczeniaka jeszcze bliżej do suki. Pyszczek psiaka nurkuje w pyle.
China wystawia gwałtownie łeb i szczeka. Macha gniewnie ogonem. Chce ugryźć szczeniaka, który wystawia i chowa łapki.
– Skeet! – krzyczę.
– Ty wredna suko! – wrzeszczy, wbijając w nią zbolały wzrok.
Zabiera szczenię, owija je rąbkiem koszulki i znów siada na piętach. China nie zwraca na niego uwagi i kładzie łeb na białych lśniących łapach przypominających szyję czapli. Przymyka powieki i nagle wygląda na bardzo zmęczoną. Ma obrzmiałe wymiona, za które ciągnie ją reszta szczeniąt. Przypomina znużoną boginię.
Jest matką tylu dzieci!
– Może chce chronić resztę. Wiesz, jeśli to coś poważnego, ona to czuje.
Skeetah zamyka szczeniaka w dłoni jak piłkę do bejsbolu. Kiwa głową.
– Tak.
Na dworze śpiewają owady, dzień jest tak przejrzysty, że aż złoty. Tata odpala traktor. Zwozi sklejkę w stertach przez przecinkę, zbiera drewno z każdego zakątka Glinianki, przygotowując się na huragan.
Duży Henry mówił nam, że kiedyś jego kuzynowi z Germaine zdechł na parwowirozę cały miot: pierwszy zdechł, ledwo szczeniaki otworzyły oczy, a potem każdego dnia, jak kuzyn zaglądał do budy, znajdował następnego padłego. Były takie małe i sztywne, że nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek żyły.
– Pójdziesz ze mną wieczorem do lasu?
W czarnym podkoszulku Skeeta szczeniak wygląda jak czarna kulka – nieruchomy i okrągły. Skeet nie patrzy na niego, nie patrzy na swoje dłonie, przygląda się Chinie, a na jego twarzy maluje się jakby szacunek i miłość.
– Muszę go oddzielić. Żeby łatwiej było mu odejść.
– No… – odpowiadam szeptem.
Robi mi się niedobrze. Zobaczę, jak Skeet zabija własne dziecko.
– Wiesz, że zawsze z tobą jestem.
Jedzenie wygląda teraz zupełnie inaczej. Pochylam się w kuchni nad miseczką jajek z ryżem i jem, ale czuję, że okłamuję i siebie, i Skeeta, który kradnie dla nas jakieś żarcie na całą noc. Każdy kęs to kolejne kłamstwo. Jedzenie to ostatnia rzecz, o jakiej marzę. Skeet wyciąga spod zlewu plastikowe torby, żeby owinąć nimi to, co podwędził, żeby paczka była nieprzezroczysta jak woreczek z jajkami pająka, żebym nie widziała, co uszczknął z naszych zapasów na kataklizm.
– I co? Dobrze wygląda? – pyta.
Przełykam. Kiwam głową.
– Weźmiemy też butelkę z wodą.
– Wiesz, że Tata je przeliczył.
– Powiemy Randallowi, żeby mu wytłumaczył, że się pomylił przez to piwo, które wczoraj żłopał. W rachunkach.
– Randall nie idzie z nami?
– Nie wiem. Ale Randall może wmówić Tacie wszystko.
Skeet chowa pakunek pod koszulką. Wygląda, jakby był w ciąży.
Przesuwam wnętrzem łyżeczki po miseczce, muskam stalą łuki. Ryż zbija się w grudy, jajka się zlepiają. Wszystko znika, a ja zastanawiam się, co karmię. Wyobrażam sobie jedzenie zamieniające się w spływającą mi do gardła i rozlewającą się po całym ciele papkę, która najpierw gromadzi się w brzuchu jak woda w burzowym odpływie – żeby to, co noszę w środku, stało się zimą dzieckiem. Skeet uśmiecha się i przytrzymuje dla mnie otwarte drzwi, czeka, aż przejdę, jest ślepy.
Junior ciągnie przez podwórko kawałki sklejki. Szarpie je i podnosi, idąc tyłem. Tata wszędzie je porozrzucał, ściągnął je z całej Glinianki i zrzucił na ziemię. Junior układa sklejkę w stertę, a każdy kawałek zostawia po sobie czarny, zmurszały ślad, bo drewno przegniło od wilgoci. Junior zostawia po sobie okruszki. Cały jest pokryty pyłem, jakby tarzał się w kredzie. Cienkie szare szorty opadają mu do kolan. To pewnie stare szorty Skeeta. Rzuca z łomotem sklejkę na stertę.
– Gdzie idziecie? – pyta.
– Nie twój interes – odpowiada Skeet.
Wchodzi do szopy, a ja za nim.
– Idź sobie, Junior – rzucam.
Nie musi wiedzieć, że zdycha nam szczeniak. Nie musi wiedzieć, że młodzi też umierają.
– Nie będziesz mi rozkazywać – odpowiada.
Zastępuję mu drogę w wejściu, ale prześlizguje