Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Agnieszka Krawczyk
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Magiczne miejsce
Жанр произведения: Современные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8075-939-8
Скачать книгу
strzelbą przy nodze, i nie żyje…

      – I co? – zainteresował się Witold. – Zaczął potem straszyć?

      Pani Tekla zaprzeczyła.

      – Najpierw to był problem z pogrzebem, bo nikt nie wiedział, jak on się nazywa, a gdy przeszukali jego rzeczy, także nic nie znaleźli. Wie pan, ten człowiek zupełnie nic nie posiadał. Kilka starych łachów, parę książek, to wszystko. Na nagrobku napisali mu po prostu „Major”. I tyle.

      – Niezwykłe – powiedział Witold. – W dzisiejszych czasach człowiek nie byłby w stanie się tak ukryć, każdy ma PESEL, jakiś dowód, chociaż książeczkę zdrowia.

      Starsza pani pokiwała głową.

      – No właśnie, a on nie miał nic. Minęło kilka lat, przyszła zima osiemdziesiątego pierwszego roku. Wyszłam wtedy na drogę i widzę Majora, z tą jego strzelbą, w wysokich butach i tej znoszonej kurtce. Zawołałam, nie odwrócił się. Parę dni później ogłosili stan wojenny. Potem go jeszcze w osiemdziesiątym dziewiątym widziałam i teraz, kilka miesięcy temu.

      – Ciekawe dlaczego? W końcu nie mieliśmy ostatnio żadnego przełomowego wydarzenia politycznego – zadumał się prawnik.

      Pani Tyczyńska pokręciła głową.

      – Dlatego, że pan miał przyjechać. Major się ukazuje, jak coś ważnego dla Idy się dzieje, już panu mówiłam. No i tylko mnie on się objawia, nikt inny nigdy go nie widział. Ale to dobry duch, nikogo nie straszy.

      Witold się uśmiechnął.

      – Ten pani Major to jest trochę jak die Zeitgeist – duch czasów, prawda?

      Starsza pani trzepnęła go w rękę.

      – Widzę, że się pan ze mnie nabija, ale Mila mi mówiła, że pana trudno przekonać. Jednak ja się nie obrażam i mam coś dla pana. – Znowu zaczęła szukać na półkach i wydobyła mały flakonik. – Nie mają jeszcze nazwy, choć Alina proponowała „Insygnia śmierci” – cokolwiek miałoby to znaczyć… To dość ekstrawaganckie połączenie woni kwiatowych z ziołowymi.

      Witold odkorkował flakon. Jak zwykle zapach był oryginalny i intensywny. Warto byłoby mu nadać jakąś ciekawą nazwę.

      – „Idealismus” – zaproponował po chwili, a starsza dama była wniebowzięta. Od razu też mianowała go „nadwornym wymyślaczem nazw” i musiał przysiąc, że będzie konsultował każdy nowy wyrób.

      Właśnie świętowali sukces herbatką z ziół ałtajskich, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i po chwili stanęła w nich lokalna Hermiona Granger.

      – Dzień dobry państwu. Przyszłam tylko powiedzieć, że nie mogę zostać. Mama jest chora i muszę pomóc w domu.

      – Dobrze, Alinko. – Pani Tyczyńska pokiwała głową. – I tak nie ma nic do zrobienia. Możesz lecieć. Dziękuję, żeś przyszła.

      Witold przypomniał sobie o prezencie.

      – Przecież ja mam coś dla ciebie! – wykrzyknął, uderzając się otwartą dłonią w czoło. – Poczekaj chwilę, zaraz przyniosę z samochodu.

      Po chwili Alinka z nieufnością rozwijała kolejne warstwy papieru. Gdy wydobyła książki, nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu i oczom.

      – To dla mnie? Wszystkie? Naprawdę?

      – Dla ciebie. Wszystkie. Naprawdę. – Witold się roześmiał.

      – Ale pan jest kochany! Ja tak dziękuję… Taka jestem wdzięczna. Ja każdemu będę pożyczała, każdemu. Nawet temu głupiemu Antkowi, mojemu bratu.

      – A mnie pożyczysz? – zapytał Witold. – Też bym przeczytał.

      I w tym momencie Alina zdobyła się na najwyższe poświęcenie. Wyciągnęła do niego książki i powiedziała:

      – Niech pan bierze wszystkie, na jak długo pan chce.

      12.

      Następny dzień Witold poświęcił od rana na inwentaryzowanie ogrodu. Doszedł do wniosku – jak to po południu streścił Mili – że kupiłby chętnie nawet sam ogród, bez pałacu, tak mu się bowiem spodobał cały drzewostan. W parku, który kiedyś był dobrze utrzymanym ogrodem w stylu angielskim, drzewa i krzewy rozrastały się bujnie. Witold odkrył kilka starych dębów i równie wiekowych lip, a nawet oryginalny miłorząb japoński, który rósł sobie spokojnie na granicy posiadłości. Oprócz zaniedbanego stawu z wyspą na środku w parku widać było resztki dawnej architektury ogrodowej – alejki wyłożone białym kamieniem, ruiny kolumienek, a nawet sadzawkę o dziwacznym kształcie muszli, nad którą wznosiła się brama – nie wiedzieć czemu – zamknięta na głucho. Ogród był wspaniały i Witold odczuwał nieodpartą potrzebę, by powoli doprowadzić go do stanu świetności.

      – Zacznę przed domem – tłumaczył Mili, gdy wreszcie, po żmudnych poszukiwaniach, odnalazł ją w bibliotece szkolnej, gdzie zajmowała się oprawianiem nowych książek w folię i pakowy papier. – Posadzę trochę bylin jednorocznych i może jakieś krzewy, żeby ładnie wyglądało. Potem muszę zabrać się do porządkowania tego parku. Mnie się wydaje, że tutaj był kiedyś labirynt ogrodowy. Strasznie bym chciał to potwierdzić. Być może w jego środku znajdowała się ta sadzawka muszla? Niektóre wyłożone kamieniem ścieżki tworzą wzory labiryntów. Mówię ci, ktoś to dobrze przemyślał, zanim zrobił. W tym jest jakaś metoda. – Wziął czystą kartkę i zaczął uważnie rozrysowywać położenie zapamiętanych w ogrodzie ścieżek.

      – W każdym szaleństwie jest metoda – powiedziała Mila, ale przyjrzała się uważnie rysunkom. – To wszystko jest jakieś takie… Mroczne – dodała po chwili, wracając do oprawiania książek. Witold popatrzył na nią ze zdumieniem, a ona wzruszyła tylko ramionami. – Tak mi przyszło do głowy przez te wszystkie labirynty – usprawiedliwiła się.

      Witold pochylił się nad szkicem parku, który ciągle udoskonalał.

      – No właśnie – przytaknął. – Warto byłoby się zastanowić, skąd to się wzięło. Labirynt w parku i jeszcze ta mozaika w gabinecie, labirynt z Chartres. Pani Tekla mówi o nim „droga jerozolimska”. Poczytałem trochę o tym i wiesz, czego się dowiedziałem?

      Pani sołtys przecząco pokręciła głową.

      – Bardzo ciekawych rzeczy. Labirynty wkomponowywano w posadzki średniowiecznych kościołów i nazywano „milami”. Co nie znaczy oczywiście, że miały długość mili, najczęściej było to około dwustu pięćdziesięciu metrów, licząc odległość od wejścia do centrum labiryntu. Wierni przemierzali je na kolanach, co trwało dwie godziny. Taka wędrówka była rodzajem zastępczej pielgrzymki do Jerozolimy lub Santiago de Compostela.

      – Jeżeli ciekawią cię labirynty ogrodowe, mam bardzo pożyteczną książkę – stwierdziła, sięgając na dolną półkę.

      Po chwili wydobyła stamtąd sporych rozmiarów tom. Książka była stara i lekko przykurzona, ale Mila wytarła ją rękawem swetra. Była to Historia ogrodów Longina Majdeckiego, bardzo rzadka i poszukiwana pozycja, którą szkolna biblioteka odziedziczyła po jakimś kolekcjonerze z Przemyśla. Witold rzucił się zachłannie na opasły tom.

      – Dziękuję ci, jesteś nieoceniona.

      – Nie ma sprawy – powiedziała Mila po prostu. – Zawsze gdy będziesz czegoś potrzebował, to wal do biblioteki jak w dym. Udało nam się tutaj zgromadzić dużo książek. Część po likwidowanych księgozbiorach, sporo mamy z darów. Ja też zdeponowałam tu większość mojej kolekcji książek dla dzieci.

      –