Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Agnieszka Krawczyk
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Magiczne miejsce
Жанр произведения: Современные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8075-939-8
Скачать книгу
– Zęby sprzedawczyni zbliżyły się do Witolda w niepokojąco zawrotnym tempie. – A o którą część panu chodzi?

      – O wszystkie.

      Ekspedientka przestała się uśmiechać i zaniemówiła na chwilę.

      – Ale pan wie, ile to będzie kosztowało?

      – Wiem. I proszę o dwa takie komplety – powiedział stanowczo i zdecydowanie.

      – A ma pan tyle pieniędzy? – zapytała nieśmiałym głosem i na wszelki wypadek mrugnęła sztucznymi rzęsami, co najwyraźniej miało mu osłodzić despekt podejrzenia o niewypłacalność.

      Tym razem Witold zaniemówił. Ostatni raz takie pytanie („a masz, chłopcze, tyle pieniędzy?”) zadano mu, kiedy – mając dziewięć lat – usiłował kupić wszystkie czekolady, które akurat rzucili do jego osiedlowego sklepu.

      – Myślę, że mam – uspokoił ją, wyciągając portfel.

      Rozemocjonowana sprzedawczyni spakowała książki w ozdobny papier i włożyła je do torby.

      – Pewnie chce pan fakturę?

      – A po cóż mi ona? – zdziwił się bezbrzeżnie, odbierając elegancki pakunek.

      – No, żeby odliczyć od podatku albo gdzieś ją przedłożyć – tłumaczyła szybko, trzepocząc rzęsami.

      – Nie, kupuję te książki dla siebie – powiedział stanowczo i opuścił sklep, zostawiając wniebowziętą ekspedientkę w stanie całkowitego osłupienia. Taki obrót miała zwykle w ciągu kilku dni. Przez chwilę zaświtała jej kusząca myśl, czy nie zamknąć już na dziś sklepu i nie pobiec na plotki do koleżanek, ale obowiązek zawodowy wziął górę. Została.

      W samochodzie Witold odwinął pakunek. Zaczął przeglądać książki i dość szybko wciągnął się w lekturę. Rzeczywiście przygody małego czarodzieja miały w sobie to „coś”. Na pewno nie mogły się równać z przygodową powieścią o piratach, ale czytanie bez wątpienia nie sprawiało przykrości.

      – Czyś ty zgłupiał? – przywitała go serdecznie Mila, wracająca od geodety. – Myślałam, że ci się to nie podoba.

      – Kupiłem to dla ciebie. To znaczy, do biblioteki – wyjaśniał szybko, chowając książkę do papierowej torby.

      – Poważnie? – zdumiała się Mila. – Dzieci oszaleją ze szczęścia. One uwielbiają te głodne kawałki o czarodziejach. Alinka cię ozłoci.

      – Dla niej kupiłem osobny zestaw. – Pokazał jej drugą paczkę. – Niech się dziecko cieszy.

      – No proszę… Ty to masz gest. Przecież to musiało kosztować kupę forsy. Pewnie cały nasz budżet biblioteczny. – Pokiwała głową z uznaniem.

      – Mam nadzieję, że dużo mniej. Bo jeśli tak, to nie wiem, w jaki sposób starcza ci na pomoce szkolne i lektury.

      – A ty skąd o tym wiesz? – zapytała podejrzliwie, marszcząc brwi, jak zwykle, gdy rozmowa wkraczała na jakiś niewygodny dla niej temat.

      – Alina mi powiedziała – wyjaśnił po prostu, bo już nauczył się, że z panią sołtys lepiej nie bawić się w żadne podchody.

      – No tak. Hermiona Długi Jęzor! Szczerze mówiąc, nie starcza mi – mruknęła po chwili.

      – To co robisz? – zdumiał się, bo doskonale wiedział, że zarówno budżet szkoły, jak i finanse przedsięwzięcia pod tytułem „Spółdzielnia Wiejska Ida” nie są z gumy.

      – Dokładam trochę ze swoich. Ale niedużo – dodała szybko.

      – Niedużo? – Szczerze w to wątpił, biorąc pod uwagę przeciętne ceny książek, z którymi zapoznał się w księgarni.

      – No, dobra. Dużo. Tylko nikomu ani słowa. Jakby się Albert z Wojtkiem dowiedzieli, to pewnie zrezygnowaliby z większości książek, a to nie byłoby dobre.

      Uspokoił ją, że nikomu nie zdradzi tej tajemnicy. Postanowił też wesprzeć finansowo skromny budżet biblioteki.

      Wyjechali na drogę z Brzózek.

      – Masz dzisiaj lekcje? – zapytał po chwili, zręcznie meandrując pomiędzy dziurami w jezdni, które pojawiły się po zimie i jakoś do tej pory nie zostały załatane.

      – O trzynastej. A co? – spytała z zaciekawieniem, widocznie myśląc, że miałby ochotę wziąć udział w kolejnych zajęciach.

      – Chciałbym odwiedzić panią Tyczyńską – wyjaśnił.

      Już od paru dni planował wpaść do domku myśliwskiego i przyjrzeć się procesowi destylacji perfum, ale ciągle go coś zatrzymywało w pałacu. Remont szedł szybko, ale tempo ciągle nie było zadowalające. Co chwila pojawiały się nowe pułapki i przeszkody – brak materiałów i potrzebnych maszyn, zła pogoda. Mimo to renowacja zabytkowej siedziby wciągnęła Witolda bez reszty. Całymi dniami uwijał się wśród robotników, a wieczorami pochłaniało go czytanie planów. Złapał się na tym, że uwielbia ten niekończący się proces budowlany, przeróbki, nowe pomysły i rozwiązania. To były dla niego logiczne łamigłówki, które musiał ułożyć w prawidłowy sposób. Dodatkowo – gdy wieczorem wychodził na ganek popatrzyć na gwiazdy albo gdy rano na trawniku przed domem pojawiały się sarny – czuł, że naprawdę żyje. W takich chwilach był wdzięczny losowi i Markowi Wilczyńskiemu, że znalazł się właśnie tutaj, w tej krainie spokoju.

      Podwiózł Milę do domu, a sam zawrócił w kierunku pałacu. Boczna droga, odchodząca od alei grabów, prowadziła do domku myśliwskiego. Witold obejrzał siedzibę pani Tekli krytycznym okiem i uznał, że i tutaj przydałby się remont.

      Przynajmniej wymiana dachu – pomyślał, pukając do drzwi.

      11.

      Była dziedziczka wyraźnie ożywiła się na jego widok. Zdjęła okulary i odłożyła na półkę trzymany w ręku moździerz. W jaskini czarownicy roznosił się upajający zapach ziół i kwiatów, a w alembiku coś bulgotało zachęcająco.

      – A! Wiedziałam, że pan wróci do mnie. Jak tam ogórecznik? – zapytała z troską, bacznie mu się przyglądając, aż zawstydził się pod tym oceniającym spojrzeniem.

      – Dziękuję. Smak trochę dziwny, ale można się przyzwyczaić.

      Szczerze powiedziawszy, wypił tylko dwie filiżanki niezwykłego naparu, ale musiał przyznać, że działał lepiej niż najbardziej pobudzająca herbata (czy też „z chińskich ziół ciągnione treści”[16], jak mawiał sam wieszcz Mickiewicz), bo poczuł po nim nagły przypływ entuzjazmu i optymizmu. Solennie obiecał sobie, że wróci do tej kuracji, przezwyciężając niechęć do smaku napoju, przypominającego nieco rozgotowaną słomę.

      – Robię kawę, skusi się pan? – zapytała życzliwie.

      – Chętnie. Byłem dziś z Milą w Brzózkach – zagaił Witold, licząc, że pani Tyczyńska dorzuci kilka sensacyjnych historyjek o wójcie.

      – Aha – powiedziała domyślnie starsza pani. – Wizyta u Strasznego Dziadunia?

      – To pani też go tak nazywa? – spytał z rozbawieniem, wspominając całą rozmowę w urzędzie.

      – No cóż – westchnęła, nalewając kawę do pięknych porcelanowych filiżanek. – Sama jestem czymś w rodzaju Strasznej Babuni, ale przyzna pan, że to nazwisko Kręcichwost jest dość nikczemne.

      – Moim zdaniem doskonale komponuje się z osobą, która je nosi – stwierdził Witold,