Jeżeli „geniusz jest wieczną cierpliwością”, jak dowodził Michał Anioł, to Amy z niejakim prawem mogła sobie przyznawać ten boski dar, była bowiem wytrwała pomimo wszelkich przeszkód, porażek i zniechęceń, silnie wierząc, że z czasem dokona rzeczy wartej miana „wysokiej sztuki”.
Obok tych artystycznych studiów oddawała się też nauce, chcąc być wykształconą i zajmującą kobietą, nawet gdyby jej nie było dane zostać wielką artystką. W tym względzie powiodło jej się lepiej, bo należała do rzędu szczęśliwych istot, które się podobają bez wysiłku, łatwo jednają sobie przyjaciół i żyją z takim wdziękiem i swobodą, że mniej obdarowana dusza podejrzewa, iż są zrodzone pod szczęśliwszą gwiazdą. Wszyscy ją kochali, gdyż prócz innych zalet posiadała takt, instynktowne poczucie tego, co się podoba i co jest na miejscu. Zawsze mówiła właściwą rzecz do właściwej osoby, czyniła to, co było odpowiednie do czasu i miejsca, i tak była rozważna, że siostry zwykły mówić: „Amy umiałaby się znaleźć nawet na królewskim dworze, chociażby jej tego nie uczono”. Jedną z jej słabych stron była chęć obracania się w „najlepszym towarzystwie”, mimo że nie była zupełnie pewna, co przez „najlepsze” rozumieć. Pieniądz, stanowisko, świetna edukacja i eleganckie maniery, były to w jej oczach najpożądańsze rzeczy; lubiła obcować z osobami, które posiadały to wszystko — biorąc często pozłotkę za złoto i wielbiąc to, co niewarte uwielbienia. Przez pamięć na szlacheckie urodzenie, pielęgnowała w sobie arystokratyczne upodobania i skłonności, aby gdy się zdarzy sposobność, mogła zająć miejsce, do jakiego ubóstwo stawało jej na przeszkodzie.
Znajomi nazywali ją „mylady”, gdyż gorąco pragnęła być wielką damą, i była nią w głębi duszy, ale jeszcze nie wiedziała tego, że nie można kupić za pieniądze delikatnej natury, że wysoka pozycja nie zawsze dowodzi szlachectwa i że prawdziwie dobre wychowanie przebija się mimo nieprzyjaznych okoliczności.
– Muszę cię prosić, mamo, o jedną łaskę – rzekła pewnego dnia, wchodząc z poważną minką.
– O cóż to, córeczko? – zapytała matka, dla której ta dorosła panna była jeszcze dziewczynką.
– W przyszłym tygodniu kończymy lekcje rysunku, więc zanim moje koleżanki się rozjadą, chciałabym je zaprosić do siebie. Bardzo pragną zobaczyć rzekę i przerysować most zerwany, oprócz innych rzeczy, które im się podobały w moim albumie. Okazywały mi wiele dobroci i wdzięczna za to jestem, bo chociaż są bogate, a ja uboga, nie robiły żadnej różnicy.
– Dlaczegóż miałyby ją robić? – zapytała pani March z miną Marii Teresy – jak ją nazywały dziewczęta.
– Dobrze wiesz, moja mamo, zarówno jak i ja, że bogactwo stanowi różnicę prawie dla wszystkich, więc nie bądź nasrożona jak poczciwa kokosz, kiedy większe ptactwo dziobie jej kurczątka. Zresztą wszakże z lichego pisklęcia robi się i łabędź – powiedziała Amy, uśmiechając się bez goryczy, gdyż miała łagodny temperament i pogodne usposobienie.
Pani March roześmiała się i poskramiając w sobie macierzyńską dumę, zapytała:
– Czegóż sobie życzysz, mój łabędziu?
– Chciałabym zaprosić koleżanki w przyszłym tygodniu na śniadanie, zawieźć je do miejsc, których są ciekawe, a potem pływać trochę po rzece i obmyślić jakąś artystyczną przyjemność.
– Nie widzę żadnych przeszkód. Cóż byś im chciała podać? Ciastka, butersznity1, owoce i kawę – wszakże to dosyć?
– O nie; musi być ozór na zimno, kura, francuska czekolada i prócz tego lody. Te panienki są przyzwyczajone do podobnych rzeczy, więc pragnęłabym je przyjąć dostatnio i elegancko, chociaż zarabiam na chleb.
– Ile ich jest? – zapytała matka z surowszą już twarzą.
– Dwanaście czy też czternaście w naszej klasie; ale wątpię, żeby wszystkie przyjechały.
– Moje dziecko, musiałabyś chyba nająć cały omnibus, żeby je przywieźć.
– Ależ mamo, jak możesz myśleć takie rzeczy! Pewno ich się wybierze najwyżej sześć lub osiem, więc wynajmę powóz i pożyczę powózkę od pana Laurence’a.
– To wszystko będzie dość kosztowne.
– Nie bardzo; obliczyłam koszty i sama je poniosę.
– Zauważ, moja droga, że te panny są oswojone z takimi przysmakami, więc pomimo największych wysiłków nie wymyślimy nic nowego. Prostsze przyjęcie sprawi im więcej przyjemności, chociażby dla samej odmiany; a i nam byłoby z tym lepiej, bo nie trzeba by kupować ani pożyczać zbytecznych przedmiotów i silić się na elegancję nieodpowiednią środkom.
– Jeżeli tak być nie może, jak sobie ułożyłam, to nic już nie chcę! Jestem pewna, że jak mi pomożesz, mamo, z siostrami, to sobie bardzo dobrze poradzę. Dlaczegóż miałoby to być tak trudne, kiedy się podejmuję wszystko zapłacić? – rzekła Amy z takim rozdrażnieniem, że matka przestała się sprzeciwiać, aby w niej nie zrodzić uporu.
Wiedząc, że doświadczenie jest najlepszą szkołą, pani March pozwalała, by dzieci zdobywały je same, tym bardziej gdy im nie smakowały rady.
– Bardzo dobrze, moja Amy; jeżeli masz ochotę i jeżeli tego nie przypłacisz zbyt drogo pieniędzmi, czasem i humorem, nie powiem już ani słowa. Rozmów się z siostrami, a jak coś postanowicie, dopomogę, o ile tylko będzie w mojej mocy.
– Dziękuję ci, mamo, jesteś taka dobra! – rzekła Amy i poszła przedstawić swój plan dziewczętom.
Meg zgodziła się nań od razu i chętnie obiecała wszystko, co posiada, od domku po łyżeczki od soli.
Ale Jo zmarszczyła się tylko i z początku nie chciała wziąć żadnego udziału.
– Czy warto wydać pieniądze, umęczyć siebie i wszystkich, przewrócić dom do góry nogami dla kilkunastu dziewczynek, które o ciebie bynajmniej nie dbają? Myślałam, że masz za dużo dumy i rozsądku, żeby nadskakiwać komuś dlatego, że nosi paryskie buciki i jeździ w coupe – rzekła Jo niezbyt dobrze usposobiona, bo ją wyrwano z tragicznego klimatu pisanej właśnie powieści.
– Ja nie nadskakuję i nie cierpię cudzych nauk! – odparła gniewnie Amy, gdyż nie przestały się jeszcze spierać o podobne kwestie. – Wzajemnie się lubimy z tymi panienkami, i bardzo wiele mają dobroci, rozsądku i zdolności, pomimo tego co w nich nazywasz „nonsensami”. Tobie nie idzie o przyjaźń ludzką, o dobre towarzystwo, o piękny układ i estetyczny smak; ale ja dbam o to wszystko, i chciałabym coś zdobyć przy każdej sposobności. Jeżeli ci się podoba, możesz sobie przejść przez świat z szeroko rozstawionymi łokciami, z nosem zadartym w górę i nazywać to niezależnością, ale dla mnie tego nie dosyć.
Amy, ulżywszy sobie ostrymi słowami, zazwyczaj postępowała, jak należało, rzadko mijając się ze zdrowym rozsądkiem; Jo zaś posuwała tak daleko zamiłowanie wolności i nienawiść do konwencjonalnych form, że wikłała się we własnych dowodzeniach, i powyższa definicja jej pojęć o niezależności była tak trafna, że obie parsknęły śmiechem. Spór wszedł na lepszą drogę i choć niechętnie, Jo obiecała wreszcie choć na jeden dzień oderwać się od literackiej pracy i pomóc siostrom w tym, co nazywała „niedorzecznym pomysłem”.
Rozesłano zaproszenia na następny poniedziałek i prawie wszystkie zostały przyjęte. Hannah zagniewana,