Osoby kupujące powyższe przedmioty nie wiedzą, ile na tym tracą, bo najprostsze zajęcia nabywają uroku w kochających rękach; dlatego w gniazdku Meg wszystko przemawiało do niej o przywiązaniu i tkliwej przezorności: od wałka kuchennego, do srebrnej urny postawionej na stole w saloniku.
Jakież wesołe zabawy układano tam na przyszłość, jakie uroczyste wycieczki odbywano razem do sklepów, jakie wybuchy śmiechu wywoływały komiczne sprawunki Lauriego! Zachował on bowiem upodobanie do figli nawet po skończeniu studiów i ostatnią fantazję miał taką, by przychodząc do domu raz na tydzień, przynosić jakiś nowy, pożyteczny i mozolnie obmyślany przedmiot dla młodej gospodyni. Raz ofiarował pudełko osobliwych szpilek, potem tarkę do muszkatołowej gałki, która rozpadła się przy pierwszej próbie; to znów maszynkę do czyszczenia noży, od której popsuły się wszystkie; to miotełkę, która wyrywała do szczętu sierść z dywanu, zostawiając plamy; to mydło, od którego skóra schodziła z rąk; to nieomylne cementy mocno zlepiające, ale tylko palce oszukanego nabywcy; to różne cynowe naczynia, od maleńkiej puszki na osobliwą monetę, aż do cudownej maszynki mającej czyścić przedmioty za pomocą pary, która groziła eksplozją w czasie tej czynności.
Daremnie Meg prosiła, żeby dał spokój, daremnie John wyśmiewał się, a Jo gromiła, wpadł w manię obdarzania przyjaciół, i co tydzień przynosił jakąś niedorzeczną fraszkę.
Nareszcie wszystko było gotowe; nawet Amy ułożyła różnobarwne mydła do czyszczenia pokoi zaprawione rozmaitymi kolorami, a Beth nakryła stół do pierwszej uczty.
– Zadowolona jesteś? Czy ci się tu podoba? Jak ci się zdaje, czy będzie ci dobrze w tym domku? – pytała pani March, gdy tkliwiej niż kiedykolwiek objęte, trzymając się pod rękę, obchodziły nowe królestwo.
– Dzięki wam wszystkim, jestem zupełnie zadowolona i tak szczęśliwa, że nie mogę o tym mówić – odrzekła Meg ze spojrzeniem więcej jeszcze znaczącym jak słowa.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby miała choć jedną lub dwie służące – odezwała się Amy, wychodząc z saloniku, gdzie rozmyślała, czy lepiej postawić Merkurego z brązu na półce, czy na kominku.
– Mówiłyśmy o tym z mamą i postanowiłam przede wszystkim wypróbować jej radę; tak mało będzie do roboty, że mając Lottchen na posyłki i do pomocy, tyle tylko pozostanie mi zajęcia, żeby nie próżnować i nie nudzić się – odparła spokojnie Meg.
– Sallie Moffat ma ich cztery – odezwała się Amy.
– Gdyby Meg miała cztery służące, nie zmieściliby się wszyscy w tym domu i przyszłoby jej z Johnem obozować w ogrodzie – rzekła Jo, która kończyła czyścić klamki u drzwi przepasana wielkim niebieskim fartuchem.
– Sallie wyszła ubogo za mąż i potrzebuje licznej służby do utrzymania tak wykwintnych pokoi – odrzekła matka. – Prawda, że Meg i John zaczynają skromnie, ale jestem pewna, że w tym małym domku zagości co najmniej tyle samo szczęścia co w tamtym wielkim apartamencie. To straszny błąd, kiedy tak młode istoty jak Meg cały dzień stroją się tylko, wydają polecenia i zajmują się plotkami. Co do mnie, po wyjściu za mąż wyglądałam chwili, kiedy rozedrę którąś z nowych sukien, żeby mieć przyjemność naprawić ją, bo mi się serdecznie znudziły fantazyjne robótki i trzymanie w ręku chustki do nosa.
– Trzeba ci było dla rozrywki babrać się w kuchni? Sallie tak robi, chociaż tak dalece nic nie umie, że się służące z niej śmieją – rzekła Meg.
– Po niejakim czasie zaczęłam nie „babrać się”, ale pobierać nauki od Hannah, chcąc się tak brać do rzeczy, aby się służące nie śmiały. Wówczas było to zabawą, ale później byłam szczerze zadowolona, że nie tylko mam dobre chęci, ale potrafię gotować zdrowe potrawy dla moich córeczek, i radzić sobie, nie mogąc najmować pomocnicy. Ty, droga Meg, zaczynasz swobodniej życie, ale ci się przyda doświadczenie, gdy się John wzbogaci, bo gospodyni, chociażby miała wystawny dom, powinna wiedzieć, jak się każdą rzecz robi, jeśli chce być dobrze i uczciwie obsłużoną.
– Prawda, mamo, słusznie mówisz – powiedziała Meg, słuchając z przejęciem, bo każdą kobietę zajmuje kwestia prowadzenia domu. – Czy wiesz, że najlepiej lubię ten gabinecik – dodała po chwili, gdy poszły na górę, gdzie stały szafy z bielizną.
Beth układała tam śnieżne stosy na półkach, ciesząc się pięknym porządkiem – i wszystkie trzy roześmiały się po tych słowach, bo te komplety były ofiarowane w komiczny sposób. Ciotka March, zagroziwszy Meg, że nie dostanie ani grosza, jeżeli pójdzie za „tego Brooke’a”, znalazła się w kłopocie, gdy czas ukoił gniew i obudził skruchę. Dotrzymując zawsze słowa, bardzo sobie suszyła głowę, jakby tę rzecz obejść; nareszcie ułożyła pożądany plan: oto pani Carrol, mama Flo, miała dać do uszycia i oznaczenia duży zapas bielizny stołowej i innej, a posłać ją jako podarek od siebie. Wszystko to zostało wiernie wykonane, ale tajemnica się wydała i wielce zabawiła całą rodzinę. Ciotka March udawała ciągle, że o niczym nie wie, powtarzając, że może jedynie darować staroświeckie perły, od dawna obiecane pierwszej pannie młodej.
– To upodobanie twoje cechuje dobrą gospodynię i dlatego mnie cieszy – rzekła pani March, gładząc z lubością wzorzyste obrusy.
– Hannah powiada, że te komplety powinny mi wystarczyć na całe życie – odezwała się Meg z zadowoleniem.
– Laurie idzie! – zawołała z dołu Jo i wszystkie zeszły na spotkanie, gdyż jego odwiedziny, powtarzane co tydzień, stanowiły ważny moment w ich spokojnym życiu.
Wysoki, barczysty młodzieniec, z krótko ostrzyżoną głową, w filcowym kapeluszu i tużurku z fruwającymi połami, zbliżał się wielkimi krokami; przeskoczył niski płot, żeby nie tracić czasu na otwieranie bramy, i z wyciągniętymi rękami ruszył prosto ku pani March, mówiąc serdecznie:
– Oto jestem, matko! Wszystko dobrze! – Te ostatnie słowa były odpowiedzią na jej życzliwe i badawcze spojrzenie, z którym tak szczerze spotkały się jego piękne oczy, że skończyło się jak zwykłe na macierzyńskim pocałunku.
– To jest dar dla pani Johnowej Brooke, wraz z ukłonem od ofiarującego. Bóg z tobą, Beth! Jak miło na ciebie spojrzeć, Jo! Ty, Amy, robisz się za ładna. – Mówiąc to wszystko, oddał Meg ciemną, papierową paczkę, Beth pociągnął za wstążkę od włosów, na fartuch Jo spojrzał wielkimi oczami, przed Amy stanął w żartobliwym zachwycie, potem uścisnął wszystkie za ręce i cała gromadka zaczęła naraz mówić.
– Gdzie John? – spytała niespokojnie Meg.
– Poszedł do biura po urlop na jutro, moja panno.
– Która strona wygrała na ostatnich wyścigach, Laurie? – zapytała Jo, którą, pomimo dziewiętnastu lat, nie przestały zajmować męskie rozrywki.
– Ma się rozumieć, że nasza; chciałbym, żebyś to widziała.
– Co się dzieje z piękną panną Randal? – spytała Amy ze znaczącym uśmiechem.
– Okrutniejsza niż kiedykolwiek; czy nie widzisz, że niknę? – odrzekł, bijąc się głośno w szeroką pierś, i westchnął melodramatycznie.
–