Honor. Lene Wold. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lene Wold
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380499706
Скачать книгу
muzułmanin wychowany według dobrych zasad islamu może w jakichkolwiek okolicznościach usprawiedliwiać morderstwo? – pytam.

      *

      – Jest tylko jeden grzech, i to jest kradzież – powiedział Baba do Rahmana i Nasira, gdy ci wrócili do domu z targowiska. Wszystko wydało się, jeszcze zanim weszli do namiotu. Baba wyczuł, że coś jest nie tak, i po prostu zapytał Rahmana, gdzie byli. Ten nie był w stanie powstrzymać łez. Myślał o martwym ciele Masumy leżącym pod kamieniami na pustyni i o szlochu jej zrozpaczonej matki.

      Teraz miał przed sobą wściekłego Babę, który wymyślał im, rwąc sobie włosy z głowy. Rahman patrzył na ojca. Właściwie nazywano go Abd an-Nasir, ale oni mówili mu zwyczajnie Baba, co po arabsku znaczy: tata. Oba te miana, Abd an-Nasir i Baba, ojciec zazwyczaj nosił z dumą. Ale nie dziś. Dzisiaj Rahman i Nasir okryli hańbą jego oba imiona. Był zły. Nigdy wcześniej Rahman nie widział go tak rozgniewanego. Jego krzaczaste brwi stykały się pośrodku zmarszczonego czoła.

      – Złodziejstwo jest jedynym grzechem! Wszystkie inne grzechy to jego odmiany. Nie ma nic podlejszego niż skraść coś, co nie jest twoje. Czy chodzi o kawałek chleba, czy o życie innego człowieka.

      Baba przemierzał niespokojnie dywan w tę i z powrotem, wzbijając każdym krokiem kurz. Głos mu drżał.

      – Przepraszam, Baba – powiedział Rahman potulnie i spojrzał na Nasira, który nie uronił ani jednej łzy i nie powiedział ani słowa, odkąd przyszli do domu. – Przepraszam, że skłamaliśmy.

      – To dla was rozrywka? – Baba spojrzał z góry na chłopców. – Tak to traktujecie?

      Rahman chciał zapaść się pod ziemię.

      – Bawiło was patrzenie, jak człowiek umiera? To tak was wychowałem? To wy, krew z krwi mojej, kość z kości, jesteście tacy prymitywni? Ciągnie was do złego?

      Rahman popatrzył na Nasira, który wiercił się niespokojnie na materacu obok. Zerkał tylko na ojca i tarmosił sterczącą z kurtki małą nitkę.

      – To był pomysł Rahmana – bąknął wreszcie.

      Rahman zesztywniał. To Nasir go namawiał, prawie zmusił, żeby się z nim wybrał. Gdyby nie Nasir, nigdy by tam nie poszli. Czy on naprawdę chce zrzucić winę na niego?

      – To prawda, Rahman? – krzyknął Baba, chwycił go za ramiona i poderwał z materaca, nim chłopiec zdążył zareagować. – Czy ty, Rahman, mój syn, jesteś jak oni? Już zapomniałeś, czego żeśmy cię uczyli? Zasad islamu? Życzysz innym źle?

      Rahman poczuł, jak słowa więzną mu w gardle. Najchętniej krzyknąłby „nie!” – że to nie on chciał iść na plac targowy. Że patrzeć, jak Masuma umiera, było strasznie. Że płakał w duchu i zbierało mu się na wymioty. Że teraz pewnie nigdy już nie zaśnie i nie rozumie, czemu ona musiała umrzeć. Lecz nie odważył się sprzeciwić bratu. Stanowczo wolał gniew ojca niż zimną pogardę Nasira.

      – Niech Allah ma cię w opiece! Widzisz, jakiej zgryzoty przysporzyłeś swemu Babie? – Ojciec wzniósł zaciśniętą pięść. Kątem oka Rahman zobaczył, że Nasir odwraca głowę.

      – Patrz! – wrzasnął Baba i szturchnął nogą Nasira. – Patrz! Skoro chcecie mieć rozrywkę z ludzkiego cierpienia! Zobacz ból w oczach kogoś, kogo kochasz.

      Rahman jęknął, spojrzał na ojca i na jego wzniesioną pięść. Zajrzał w szalone oczy Baby, na jego czole spostrzegł krople potu. Widział, że on nie żartuje. Naprawdę chciał mu zrobić krzywdę. Zdążył zobaczyć jeszcze zaskoczoną twarz Nasira. Potem pięść ojca walnęła go w nos. Ból przeszył całe ciało. Był jak pożar pod skórą. Wprawdzie Rahman już kiedyś bił się z rówieśnikami w szkole, jednak to było co innego. Baba miał ciężką rękę i był o wiele większy. Trafił go prosto w twarz, nie dając mu się zasłonić.

      – Baba! – wykrzyknął Nasir, który nigdy dotąd nie widział, aby ojciec kogoś bił.

      Rahman patrzył ze strachem w niewidzące oczy ojca. Sypnęły się na niego ciosy, raz za razem, przerywane tylko szlochami Abd an-Nasira, który raz po raz powtarzał: „Boże, przebacz, widzisz, do czego jestem zmuszony!”.

      Później wieczorem Rahman dotknął palcami zranionej dolnej wargi. Rozcięcie było głębokie, ale już nie bolało. Popatrzył na Nasira i zatrzymał wzrok na samym środku jego czoła, gdzie zbiegały się bujne brwi.

      Dużo zarostu i za grosz odwagi, uśmiechnął się w duchu. Teraz mógł gapić się na niego, ile zechce. Teraz to on miał przewagę. Poświęcił się za brata, który stchórzył. Ich ojciec stłukł go na kwaśne jabłko. Nasir miał ponurą minę. Ojciec go nigdy nie tknął palcem, nawet mu nie groził. Teraz to Rahman jest tym silnym. Na pozór młodszy, ale wewnętrznie starszy, pomyślał i wziął kawałek ciepłego chleba.

      Podczas obiadu atmosfera była napięta. Zamiast zwykłej pogodnej pogawędki między Babą a mamą – poważne spojrzenia i przygnębiająca cisza. Rahman popatrzył na zaciśnięte usta matki. Na imię miała Szarkijja – jak wiatr ze wschodu, który wiał w dniu jej narodzin. Zazwyczaj humor jej dopisywał, ale dziś była wyraźnie przygnębiona. Popatrzył na Nasira, który siedział ze wzrokiem wbitym w talerz i przesuwał kawałek chleba z odrobiną sosu tam i z powrotem, miarowym ruchem, jakby jedzenie jakimś cudem miało samo zniknąć, jeżeli tylko będzie nim poruszać.

      – A z tobą co? – zapytał Baba. Pochylił swoje ciężkie ciało ku Nasirowi. – Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że męczą cię wyrzuty sumienia.

      – Żal mi Rahmana – powiedział Nasir i podniósł wzrok, tak jakby kłamstwa miały wypaść mu z oczu, gdyby wciąż patrzył w dół.

      – Nic mi nie jest – oznajmił Rahman, spoglądając w zaczerwienione oczy ojca.

      Baba spojrzał na swoje pięści, przyglądał się czerwonym kłykciom. Pochylił się ku matce, ale ta demonstracyjnie się od niego odwróciła.

      – To z tobą coś jest nie tak, Abd an-Nasir – powiedziała z odrazą w głosie. – Gdyby ojcowie nie tłukli tak jak ty swoich synów i nie uczyli dzieci przemocy, nie żylibyśmy w społeczeństwie, w którym siedmioletnie dziewczynki kamienuje się dlatego, że zostały toghtasab, zgwałcone.

      Plasnęła dłonią w miskę i wstała.

      – Nie mów tak – wymamrotał Baba. – Nie jesteśmy tacy jak oni.

      – Nie jesteś wcale lepszy niż ci oni – odwarknęła matka. Zmarszczyła nos przy słowie „oni”, jakby to było coś zaraźliwego. – Jesteś zakałą rodziny, podeptałeś wszystko to, co dla mnie święte! – rzuciła i splunęła na pięści Baby.

      Rahman spojrzał na matkę. Żadna inna kobieta, którą znał, nie miała prawa tak traktować swego męża. Ale też jego mama nie była jak inne kobiety. Nie zasłaniała twarzy nikabem i pozwalała, aby jej długie włosy swobodnie opadały na plecy. Zawsze pięknie pachniały, olejkiem z migdałów i jojoby. Jeździła często do Ammanu, gdzie kupowała sobie piękne tkaniny i ozdoby, w które chętnie się stroiła. Czasem jeździła tam całkiem sama, co było przywilejem bardzo nielicznych kobiet. „Zazdroszczą mi”, skwitowała, kiedy Rahman powiedział jej, że matki jego kolegów strzępią sobie na niej języki.

      – Twoja mama jest najodważniejsza ze wszystkich kobiet, jakie znam – mawiał Baba, gdy utulał Rahmana do snu, a ten go pytał, dlaczego właśnie jego mama musi być inna niż wszystkie. – Żeby świat mógł iść do przodu i się zmieniać, ktoś musi być inny i wprowadzać zmiany – tłumaczył Baba z dumą.

      Rahman uważał, że to niesprawiedliwe, aby to akurat jego mama musiała pchać świat do przodu. Chciał mieć matkę taką jak wszyscy. Która sprawia jak najmniej problemów.

      Ludzie