Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Серия: Historia
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887113
Скачать книгу
jakieś szczę­ście, jakaś jał­mużna wetknięta po dro­dze – nie jał­mużna chleba czy lekar­stwa, ale czasu, dodat­ko­wego wypo­czynku.

      Nad­zorcą gór­ni­czym, dzie­sięt­ni­kiem na naszym odcinku, był Zujew, „wol­niaszka”, były wię­zień, który zaznał łagru. Było coś takiego w czar­nych oczach Zujewa, jak gdyby wyraz jakie­goś współ­czu­cia dla nie­szczę­snego ludz­kiego losu.

      Wła­dza to depra­wa­cja. Spusz­czone z łań­cu­cha zwie­rzę ukryte w duszy czło­wieka szuka pożą­dli­wie wypeł­nie­nia swej ludz­kiej tre­ści w biciu i zabój­stwach.

      Nie wiem, czy może spra­wiać zado­wo­le­nie pod­pis na wyroku ska­zu­ją­cym na roz­strze­la­nie. Pew­nie w tym rów­nież kryje się ponura roz­kosz, ima­gi­na­cja nie­szu­ka­jąca uspra­wie­dli­wie­nia.

      Widzia­łem ludzi, wielu ludzi, któ­rzy kie­dyś roz­ka­zy­wali roz­strze­li­wać, a teraz zabi­jano ich samych. Sama w nich już tylko tchórz­li­wość i krzyk: „To prze­cież jakaś omyłka!”, „To nie ja!”, „Ja sam umiem zabi­jać tego, kogo trzeba zgła­dzić w inte­re­sie pań­stwa!”

      Nie znam ludzi, któ­rzy wyda­wali roz­kazy doty­czące roz­strze­lań. Widzia­łem ich tylko z daleka. Myślę jed­nak, że wyda­nie takiego roz­kazu opiera się na ist­nie­niu tych samych sta­nów duszy, tych samych sił ducho­wych, co rze­czy­wi­ste roz­strze­la­nie, wła­sno­ręczne zabój­stwo.

      Wła­dza to depra­wa­cja.

      Upo­je­nie wła­dzą nad ludźmi, bez­kar­ność, znę­ca­nie się, poni­że­nia i zachęty to moralna miara służ­bo­wej kariery naczel­nika.

      Lecz Zujew był taki w mniej­szym stop­niu niż inni – mie­li­śmy szczę­ście.

      Dopiero co przy­szli­śmy do pracy i bry­gada stło­czyła się w „zaci­szu”, scho­wała się przed ostrym, tną­cym wia­trem za występ skalny. Zakry­wa­jąc twarz ręka­wi­cami, pod­szedł do nas Zujew, dzie­sięt­nik. Roz­pro­wa­dzono nas do róż­nych prac, do róż­nych wyko­pów, a ja pozo­sta­łem bez zaję­cia.

      – Mam do cie­bie prośbę – powie­dział Zujew, dła­wiąc się wła­sną śmia­ło­ścią. (Prośbę! To nie roz­kaz!) – Napisz mi poda­nie do Kali­nina. Żeby skre­ślono karal­ność. Powiem ci, w czym rzecz…

      Miało to być w maleń­kiej budce dzie­sięt­nika, gdzie palił się pie­cyk i dokąd nasz ludek nie był wpusz­czany; wyga­niano kuk­sań­cami, sztur­chań­cami każ­dego robo­cia­rza, który ośmie­lił się otwo­rzyć drzwi, aby choć tro­chę, przez chwilę ode­tchnąć tym gorą­cym, życio­daj­nym powie­trzem. Ale zwie­rzęcy instynkt wiódł nas wciąż do owych upra­gnio­nych drzwi. Wymy­ślano prośby i zapy­ta­nia: Powiedz­cie, która godzina? Czy wykop pój­dzie w prawo, czy w lewo? Pozwól­cie przy­pa­lić! Nie ma tu Zujewa? A Dobria­kowa?

      Lecz prośby nie myliły nikogo w budce. Tych, co chcieli wejść, wysztur­chi­wano z otwar­tych drzwi. Mimo wszystko, ta chwila cie­pła…

      Mnie teraz nie goniono, sie­dzia­łem przy samym pie­cyku.

      – Cóż to, jesteś praw­ni­kiem? – syk­nął ktoś pogar­dli­wie.

      – Tak, pole­cił mnie Paweł Iwa­no­wicz.

      – No dobrze. – Star­szy dzie­sięt­nik pobłaż­li­wie potrak­to­wał potrzebę swo­jego pod­wład­nego.

      Sprawa Zujewa (skoń­czył odsiadkę w zeszłym roku) była naj­zwy­klej­szą wiej­ską sprawą o pła­ce­nie ali­men­tów rodzi­com – oni wła­śnie wsa­dzili go do wię­zie­nia. Do zakoń­cze­nia ter­minu pozo­sta­wało już nie­wiele, ale naczal­stwo zdą­żyło prze­rzu­cić Zujewa na Kołymę. Kolo­ni­za­cja kraju wymaga trzy­ma­nia się twar­dej linii, stwa­rza­nia wszel­kiego rodzaju prze­szkód przy pró­bach wyjazdu, oka­zy­wa­nia pomocy pań­stwa i poświę­ca­nia uwagi wszyst­kiemu, co zwią­zane jest z przy­jaz­dem i przy­wo­że­niem ludzi na Kołymę. Trans­port więź­niów to naj­prost­szy spo­sób zalud­nia­nia nowego, trud­nego tery­to­rium.

      Zujew chciał odejść z pracy w Dal­stroju, pro­sił o skre­śle­nie karal­no­ści i wypusz­cze­nie go cho­ciażby na „kon­ty­nent”.

      Pisa­nie spra­wiało mi trud­ność i to nie dla­tego, że zgru­biały mi ręce, że palce zgi­nały się w kształt trzonka łopaty czy kilofa i nie­praw­do­po­dob­nie trudno dawały się roz­gi­nać. Jedyne, co można było zro­bić, to owi­nąć ołó­wek czy pióro grub­szymi szmat­kami, aby uczyn­nić te drzewca.

      Jak tylko na to wpa­dłem, byłem gotów do pracy. Pisa­nie spra­wiało mi trud­ność rów­nież dla­tego, że podob­nie do rąk mia­łem zgru­biały mózg; dla­tego, że tak jak ręce, mózg ocie­kał krwią. Trzeba było oży­wić, wskrze­sić słowa, które dawno ule­ciały z mojego życia i – jak sądzi­łem – na zawsze.

      Zapi­sy­wa­łem ten papier, pocąc się i cie­sząc. W budce było gorąco, od razu poru­szyły się i zaczęły peł­zać po ciele wszy. Bałem się poskro­bać, żeby – jako zawszo­nego – nie wyrzu­cono mnie na mróz; bałem się obu­dzić wstręt w swoim wybawcy.

      Pod wie­czór ukoń­czy­łem to zaża­le­nie do Kali­nina. Zujew podzię­ko­wał mi i wsu­nął do ręki por­cję chleba. Nale­żało ją natych­miast zjeść. Zresztą, nic, co można zjeść od razu, nie powinno być odkła­dane do jutra – tego mnie już nauczono.

      Dzień się koń­czył – według zegar­ków dzie­sięt­ni­ków, bo biała mgła była jed­na­kowa i rano, i o pół­nocy, i w połu­dnie – popro­wa­dzono nas więc do domu.

      Spa­łem i, jak zawsze dotych­czas, śni­łem swój stały kołym­ski sen: bochenki chleba, które pły­nęły w powie­trzu, zapeł­niały wszyst­kie ulice, całą zie­mię.

      Z rana ocze­ki­wa­łem spo­tka­nia z Zuje­wem – może da zapa­lić.

      I Zujew przy­szedł. Nie kry­jąc się przed bry­gadą i kon­wo­jem, wrza­snął, wycią­ga­jąc mnie z zaci­sza na wiatr:

      – Oszu­ka­łeś mnie, psie!

      W nocy prze­czy­tał poda­nie. Nie spodo­bało mu się. Jego sąsie­dzi, dzie­sięt­nicy, także prze­czy­tali i nie zaapro­bo­wali tego poda­nia. Zbyt suche. Za mało łez. Takiego poda­nia nie ma nawet co posy­łać. Takim byle czym nie roz­czuli się Kali­nina.

      Ja nie mogłem, nie potra­fi­łem wyci­snąć ze swego wysu­szo­nego przez łagier mózgu ani jed­nego zbęd­nego słowa. Nie udało mi się zagłu­szyć nie­na­wi­ści. Nie pora­dzi­łem sobie z tą pracą i to nie dla­tego, że ist­niała zbyt wielka prze­paść mię­dzy wol­no­ścią i Kołymą, nie dla­tego, że mózg mój był zmę­czony i chory, lecz dla­tego, że tam, gdzie powinny kryć się w nim przy­miot­niki wyra­ża­jące unie­sie­nie, nie było niczego oprócz nie­na­wi­ści. Pomy­śl­cie, jak biedny Dosto­jew­ski przez całe dzie­sięć lat swo­jej sybir­skiej żoł­nierki, już po napi­sa­niu Wspo­mnień z domu umar­łych, słał żało­sne, łzawe, poni­ża­jące, ale poru­sza­jące duszę władz listy. Dosto­jew­ski pisał nawet wier­sze do carycy. W „Domu umar­łych” nie było jed­nak Kołymy. Dosto­jew­skiego dosię­głaby nie­mota, ta sama nie­mota, która nie dała mi napi­sać poda­nia Zuje­wowi.

      – Oszu­ka­łeś mnie, ty psie! – ryczał Zujew. – Ja ci pokażę, co zna­czy mnie