– Wiedziałeś – zaczynam – że jedną z rzeczy, które nadają UW wyjątkowy charakter, jest to, że w centrum szkoły, tu, wewnątrz Rotundy, znajduje się biblioteka, a nie kościół? To dlatego, że Jefferson wierzył w rozdział edukacji i Kościoła.
– Przeczytałaś o tym w informatorze? – żartuje sobie Peter, całując mnie w policzek.
– Dowiedziałam się tego podczas zeszłorocznego zwiedzania – odpowiadam sennie.
– Nie mówiłaś, że byłaś tu na wycieczce. Czemu się na nią wybrałaś, skoro jesteś stąd? Byłaś tu setki razy!
Ma rację, byłam tu setki razy – gdy dorastałam, przychodziłam tu z rodziną. Kiedy mama jeszcze żyła, przyjeżdżaliśmy tu na występy grupy muzycznej Hullabahoos, bo mama uwielbiała śpiew a cappella. Zrobiliśmy sobie rodzinne zdjęcie na trawniku. W słoneczne dni przychodziliśmy tu po kościele na piknik.
Odwracam się, żeby spojrzeć na Petera.
– Wzięłam udział w zwiedzaniu, bo chciałam się dowiedzieć wszystkiego na temat UW! Rzeczy, o których nie mogłam wiedzieć z samego faktu, że mieszkam w pobliżu. Na przykład wiedziałeś, w którym roku uniwersytet zaczął przyjmować kobiety?
Drapie się po karku.
– Hmm… Nie wiem. Kiedy założono szkołę? Na początku osiemnastego wieku? No to w 1920?
– Nie. W 1970. – Obracam się z powrotem i patrzę prosto przed siebie, na teren uniwersytetu. – Po stu pięćdziesięciu latach.
– Wow. Szaleństwo. Dobra, opowiedz coś jeszcze o UW – mówi zaintrygowany.
– UW to jedyna uczelnia w Stanach znajdująca się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO – zaczynam.
– Nieważne, nie opowiadaj mi już o UW – mówi Peter, a ja wymierzam mu strzał w kolano. – Opowiedz mi coś innego. Powiedz mi, na co czekasz najbardziej, kiedy myślisz o studiowaniu tu.
– Ty pierwszy. Na co cieszysz się najbardziej?
Bez chwili wahania Peter odpiera:
– Proste. Streaking z tobą po tutejszych trawnikach.
– Na to cieszysz się najbardziej ze wszystkiego? Na bieganie nago? – I szybko dodaję: − Nawiasem mówiąc, w życiu się na to nie zgodzę.
Śmieje się.
– To tradycja UW. Myślałem, że interesują cię tutejsze zwyczaje.
– Peter!
– Żartuję. – Pochyla się i obejmuje moje ramiona, wtulając nos w mój kark, tak jak lubi. – Twoja kolej.
Pozwalam sobie przez chwilę pomarzyć. Jeśli się dostanę, to czego nie będę się mogła doczekać? Jest tyle rzeczy, że nie dałabym rady ich wymienić. Cieszę się na gofry jedzone co dzień z Peterem na śniadanie w stołówce. Na wspólne zjazdy na sankach ze wzgórza O-Hill, kiedy spadnie śnieg. Na pikniki, kiedy będzie ciepło. Na całonocne rozmowy, po których będziemy się budzili i nadal rozmawiali. Na późnonocne pranie i spontaniczne wycieczki. Na… wszystko. Wreszcie mówię:
– Nie chcę zapeszać.
– Daj spokój!
– Dobra, dobra… Chyba najbardziej cieszę się… że będę mogła przesiadywać, ile dusza zapragnie, w sali McGregora.
Ludzie nazywają ją salą Harry’ego Pottera z powodu dywanów, kandelabrów, skórzanych foteli i portretów na ścianach. Regały sięgają od podłogi po sam sufit, a wszystkie książki znajdują się za metalowymi kratami, chronione jak drogocenne przedmioty, którymi rzeczywiście są. To pokój z innej epoki. Traktuje się go z szacunkiem – niemal nabożeństwem. W któreś wakacje – musiałam mieć pięć albo sześć lat, bo Kitty jeszcze nie było na świecie – mama robiła kurs na UW i uczyła się w sali McGregora. Ja i Margot kolorowałyśmy albo czytałyśmy. Mama nazywała ten pokój magiczną biblioteką, bo nigdy się tam z Margot nie kłóciłyśmy. Obie siedziałyśmy cicho jak mysz pod miotłą – w taki podziw wprawiały nas te wszystkie książki i uczący się studenci.
Peter wygląda na zawiedzionego. Pewnie spodziewał się, że wymienię coś związanego z nim. Z nami. Ale z jakiegoś powodu chcę zachować te nadzieje wyłącznie dla siebie.
– Możesz chodzić ze mną do sali McGregora – mówię. – Ale musisz obiecać, że będziesz cicho.
– Laro Jean, tylko ty możesz cieszyć się na myśl o przesiadywaniu w bibliotece – stwierdza czule Peter.
Właściwie to gdyby oceniać po samych zdjęciach na Pintereście, jestem pewna, że mnóstwo osób cieszyłoby się na myśl o przesiadywaniu w tak pięknej bibliotece – ale nie osoby z otoczenia Petera. Uważa mnie za dziwadło. Nie zamierzam uświadamiać go, że wcale nie jestem aż taka dziwna, że tak naprawdę masa ludzi lubi siedzieć w domu, piec ciasteczka, robić scrapbooki i przesiadywać w bibliotece. Większość z nich zapewne jest po pięćdziesiątce, ale co z tego. Podoba mi się sposób, w jaki Peter na mnie patrzy: jakbym była leśną nimfą, na którą natrafił pewnego dnia i zabrał do domu, żeby ją przy sobie zatrzymać.
Peter wyciąga telefon z kieszeni bluzy.
– Wpół do pierwszej. Powinniśmy się wkrótce zbierać.
– Już? – Wzdycham.
Lubię tu siedzieć późnym wieczorem. Mam wtedy wrażenie, że całe to miejsce należy do nas.
W głębi duszy zawsze wiedziałam, że wybiorę UW. Nigdy nie myślałam, że pójdę gdzie indziej, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zamierzałam złożyć papiery we wcześniejszym terminie, jak Peter, ale pani Duvall, pedagog, odradziła mi to posunięcie. Powiedziała, że lepiej poczekać, by mogli zobaczyć moje oceny semestralne z ostatniej klasy. Zdaniem pani Duvall zawsze najlepiej składać podanie w szczytowej formie.
Ostatecznie więc złożyłam dokumenty do pięciu szkół. Z początku rozważałam tylko UW, najbardziej wymagający i zaledwie kwadrans od domu, Kolegium Wilhelma i Marii, drugą uczelnię, na którą ciężko się dostać, i drugą w kolejności moich wyborów (dwie godziny od domu), Uniwersytet w Richmond oraz Jamesa Madisona, oba zaledwie godzinę od domu, które zremisowały na trzecim miejscu. Wszystkie stanowe. Ale pani Duvall nalegała, żebym aplikowała na przynajmniej jeden pozastanowy, na wszelki wypadek, żeby mieć wybór – więc złożyłam papiery na Uniwersytet Północnej Karoliny w Chapel Hill. Bardzo trudno dostać się na uczelnię pozastanową, ale wybrałam tę, bo przypominała UW. Miała mocny program nauk humanistycznych i nie była zbyt daleko, leżała wystarczająco blisko, żeby w każdej chwili przyjechać do domu, gdyby zaszła taka potrzeba.
Ale gdybym miała wybór, i tak wybrałabym UW. Nigdy nie chciałam wyjeżdżać daleko od domu. Nie jestem taka jak moja starsza siostra. Wyjazd był jej marzeniem. Zawsze chciała podbić świat. A ja chciałam domu i dla mnie UW to dom, i właśnie dlatego jego miarą mierzyłam wszystkie pozostałe uczelnie. Kampus jak z bajki, wszystko jak z bajki. I oczywiście Peter.
Siedzimy jeszcze chwilę, opowiadam Peterowi kolejne ciekawostki na temat UW, a on się nabija, że tak wiele wiem o tej uczelni. Potem mnie odwozi. Dochodzi pierwsza, kiedy zajeżdżamy pod dom. Na dole nie palą się żadne światła, ale w pokoju taty się świeci. Nigdy nie kładzie się spać, dopóki nie wrócę. Właśnie mam wysiąść, kiedy Peter wyciąga rękę i mnie powstrzymuje.
– Pocałuj mnie na dobranoc – mówi.
Śmieję się.
– Peter! Muszę iść.
Uparcie zamyka oczy i czeka, więc pochylam