20–27 lutego 2017
Jak świętują Dzień Obrońcy Ojczyzny matki żołnierzy, które straciły swych synów w czasie pokoju.
Od stacji Krasnosielska do monastyru Świętego Aleksego idzie się około dziesięciu minut.
Wcześniej matki spotykały się już w metrze. Wyciągały zdjęcia synów i szły z nimi przez miasto. Taka mała parada kobiet – przechodziły przez szeroką jezdnię i skręcały w lewo. Ale potem zainteresowała się nimi policja – funkcjonariusze mieli wątpliwości, czy matki nie są przypadkiem „nielegalną demonstracją”. Od 2013 roku, kiedy zaczęto zatrzymywać za jednoosobowe pikiety, nie spotykają się już w metrze. Zbierają się w monastyrze. Fotografie wyjmują tuż przed wejściem.
To nabożeństwo odprawiane jest już od dwudziestu pięciu lat. Wieronika Marczenko, szefowa Fundacji Prawo Matki, powiedziała, że na samym początku nie było monastyru, tylko magazyny. Wśród nich stał budynek starej świątyni bez dachu i kopuł, a na modlących się padał śnieg. Teraz świątynia jest odremontowana, na terenie klasztoru posadzono choinki, przy wejściu dyżuruje ochrona. O dawnej ruinie przypomina tylko rusztowanie pod główną kopułą, w miejscu, gdzie zwykle przedstawiony jest Bóg Ojciec.
Matki, które straciły dzieci w wojsku, przyjeżdżają tu z całej Moskwy i okolic. W tym roku jest ich tylko pięćdziesiąt. To mało, zwykle przychodzi więcej. Wśród nich są matki, które nazywają „czeczeńskimi”. Ich dzieci zginęły w Czeczenii, podczas obu wojen, z których żadna nie została nazwana wojną. Pozostali synowie zginęli w czasie pokoju. Fala, morderstwa, samobójstwa i „samobójstwa”, „nieszczęśliwe wypadki”. Ale głównie – fala.
Od 2009 roku Ministerstwo Obrony już nie publikuje raportu o „stratach poza polem walki”. Dlatego możemy mówić jedynie o liczbach w przybliżeniu.
Wieronika Marczenko:
– Zgodnie z obliczeniami naszej fundacji rocznie umiera w rosyjskiej armii około dwóch tysięcy żołnierzy.
Chudziutkie wolontariuszki Prawa Matki sporządzają listę nazwisk, które ojciec Artiemij wymieni podczas modlitwy. Duchowny to przyjaciel Wieroniki Marczenko. Na liście jest już „osiemdziesięciu jeden ochrzczonych i czternastu nieochrzczonych”. Rodzice, którzy nie mogli być na nabożeństwie, dzwonią z prośbą o modlitwę za swoje dzieci. Dwie kobiety w krótkich futerkach w jednakowej pozie przyciskają do piersi laminowane fotografie.
– Zapisać wszystkich naszych od razu? – pytają siebie nawzajem. – No to tak: Aleksandr, drugi Aleksandr, Giennadij, Władimir, Iwan i drugi Iwan.
– Pięćdziesiąt procent za usługi komunalne, zwrot części czynszu, wszystko to wypłacają co miesiąc razem z emeryturą – wyjaśnia prawniczka w chustce na głowie, osłaniając się od śniegu.
Tak państwo spłaca matkom swój „dług” za ich synów.
Wieronika Marczenko mówi, że na to nabożeństwo nie przychodzi się od razu.
– Zwykle cztery–pięć lat po śmierci dziecka. Kiedy można już o swoich synach rozmawiać. Kiedy ważne staje się, by zachować pamięć o nich.
W cerkwi kobiety ustawiają się po cichu w kolejkę. Biorą świeczkę i kwadratową kartkę. Kiedy stoją tak razem, widać, że są podobne jak siostry. Łączy je jakaś niesprecyzowana wspólna cecha, jednakowy wyraz twarzy.
– Nadchodzi Wielki Post – mówi ojciec Artiemij. – Nadchodzi Wielka Nadziela i czas przebaczenia. Prośmy o łaskę przebaczenia. By cieszyła nas niewidzialna obecność zmartwychwstałego Chrystusa.
I dodaje:
– Modlitwa nasza nie będzie długa, za to bardzo osobista.
Trzy kobiety zaczynają śpiewać modlitwę do Matki Boskiej.
– Aleksandr, Andriej, Pawieł, Kiriłł, Walerij, Andriej, Dmitrij, Jewgienij, Andriej, Jurij, Walentin, Ilja… – ojciec Artiemij wymienia jednym ciągiem, a imiona wcale się nie kończą.
– Daj im wieczne spoczywanie.
Pięcioletni chłopiec trzyma czarno-białą fotografię. Na zdjęciu jest uczeń z ledwo odznaczającym się wąsikiem. Potem powiedzą mi, że to jego wujek, który zginął w wieku dziewiętnastu lat. Zastrzelił go snajper pod miastem Argun w Czeczenii.
Zakonnice rozdają goździki z wazonu. Kobiety idą do refektarza, gdzie czeka już poczęstunek (paszteciki z ziemniakami, kawa, herbata, słodycze), można tu odpocząć i porozmawiać.
Przy jednym ze stolików siedzi kobieta o startych rysach twarzy. To Lena. Wyciąga z torby dwa zdjęcia, by za chwilę włożyć je z powrotem. Ponownie wyciąga. Na jednym z nich stoi modnie uczesany młody mężczyzna w smokingu i w muszce (uśmiech ma schowany z kącikach ust). Drugie zdjęcie jest z przysięgi: ogolona na zapałkę głowa podkreśla całkiem jeszcze dziecięce policzki.
Jej syn Michaił Aleksiejew zginął w lipcu. Szesnaście dni po otrzymaniu wezwania do wojska, cztery dni po przysiędze.
Ledwo co skończył osiemnaście lat. Poszedł do wojska od razu po szkole.
– Jeszcze pomogłam to wszystko przyspieszyć, tak by odsłużył dokładnie od lata do lata.
Przydzielono go do Gwardii Narodowej Federacji Rosyjskiej. Od razu po przysiędze wysłano ich na poligon Pierieswiet pod Elektrostalem na ćwiczenia. Michaił nawet nie miał strzelać, ale tylko nauczyć się składać i rozkładać broń automatyczną.
Sto pięćdziesiąt osób umieszczono w czterech namiotach wojskowych na skraju poligonu pod brzozami. W nocy z 13 na 14 lipca nad Moskwą przeszedł huragan.
Dowództwo otrzymało ostrzeżenia pogodowe, ale ćwiczeń nie odwołano. Namioty przemokły zupełnie, jednak nikt nie odprowadził żołnierzy do korpusu. Wiatr wyrwał z korzeniami jedną z brzóz. Upadła na namiot. Michaił zginął na miejscu, Lena mówi, że z jego głowy nic nie zostało. Jeszcze dwóch poborowych odniosło rany, jednego z nich zwolniono z dalszej służby. Miał uraz kręgosłupa i organów wewnętrznych.
Nikt z dowództwa nie przyznał się do winy.
– Twierdzą, że nie wiedzieli o burzy – opowiada Lena. – Ale jak mogli nie wiedzieć, jeśli nawet nam, cywilom, wysyłano esemesy z ostrzeżeniem? Pułkownik powiedział: „O osiemnastej kończę pracę i idę do domu, wszystko zgodnie z grafikiem, co dzieje się potem, nie moja rzecz i żaden sąd mnie nie skaże”. Tłumaczą jeszcze, że brzozy rosły poza granicą poligonu, więc nie mogą za nie odpowiadać.
Obok siedzi Galina Wasiljewna. Jej syn Władisław służył w wojskach kolejowych. Był kierowcą oficerów. Pewnego dnia kazali mu zaczekać w samochodzie. Ktoś wystrzelił do środka z pistoletu sygnałowego. Nawet metal się stopił. Winnych nie znaleziono.
Galina Iwanowna – jej syna Stanisława Łodyriewa powołano prosto z technikum. Zginął 13 marca 1995 roku w czasie pierwszej wojny czeczeńskiej, miał dziewiętnaście lat. Kobieta na nabożeństwo przychodzi o lasce. Przyjeżdża z Sieriebriannych Prudów, dwieście kilometrów od Moskwy. Jest tu co roku.
Lubow – jej syn Andriej zginął pod Chabarowskiem w 1993 roku. Do tej pory nie wie, co się stało.
– Batiuszka dzwonił do jednostki, a potem pozwolił na nabożeństwo żałobne, więc to nie było samobójstwo.
Miła – jej syna znaleźli powieszonego w Pietrozawodsku. Dokumentów z sekcji zwłok brak. W rubryce „czas śmierci” zapisano dwie różne daty, oddzielone myślnikiem. Długo nie wydawano jej ciała. Miła nie wierzy, że jej syn sam się powiesił. Za trzy dni miała do niego przyjechać, dzwonili do siebie, Losza prosił, by przywiozła mu cukierki. Nie dostała żadnego dokumentu poza aktem zgonu.
Rozmawiają