Cały czas próbuję uchwycić moment przełomowy. Gdy wszystko się zmieniło. Ale go nie ma. Ludzie na zdjęciach są szczęśliwi.
Tu Lida, przytyło jej się, z dumą wiezie na sankach chłopczyka w żółtym kombinezonie. Obok śmieje się blondynka – trzyma na rękach dziewczynkę z wytrzeszczonymi oczami.
– To Tonia, moja przyjaciółka z dzieciństwa – mówi Lida. – Też gotowała, ciągle do nas przychodziła. Umarła w szpitalu na zapalenie opon mózgowych. Od krokodyla. Wychodziła bez czapki, w cieniutkiej kurtce… Kiedy do niej ostatni raz przyjechałam, noga jej bardzo spuchła, więc kłuła się w pachę. Wyschła doszczętnie, a przecież taka przy kości była, sama widzisz. Gdy matka nie chciała jej wypuścić z domu, to ona przez lufcik do mnie wyłaziła. Przyjechałyśmy do nas, ugotowałyśmy, rano wyszłam do pracy, wtedy na bazarze pracowałam. Zamknęłam ją. Pasza miał przyjechać z pieniędzmi, wypuścić Tonię. Potem znajomi ją w szpitalu widzieli. Na oddziale ratunkowym się obudziła, zjadła coś i zaraz zmarła. To ja pierwsza spróbowałam krokodyla. Wcale nie Jana, ale ja – dodaje Lida. – I tropiki też ja tu przyniosłam. Po prostu żebyś wiedziała.
– Jana, pal albo zagaś, bo szkoda.
Janie wreszcie się udało, śpi oparta o kaloryfer. Dwadzieścia minut twardego snu. To cztery godziny na dobę przy najlepszym scenariuszu.
Pasza podchodzi i ostrożnie wyciąga zapalonego papierosa z ust Jany. Jana zaciska zęby i kurczowo się zaciąga, nie budząc się. Pasza stoi obok i trzyma papierosa, żeby mogła dopalić. Ostrożnie strzepuje popiół do pudełka po zapałkach.
– Mama umarła, gdy miałam sześć lat. Rak żołądka – mówi Lida. – Czy ją pamiętam? Ledwo. Ojciec cztery lata temu, marskość wątroby. No bił, bił. Dwójkę ciężko było mu wychowywać. Z Paszki to mały bandyta był. W trzeciej klasie mieszkanie obrabował na pierwszym piętrze.
– W III B – uśmiecha się Pasza. – Chodziliśmy na wagary, jak stary był w pracy. U kolegi mama też wychodziła do roboty, poszliśmy do niego zapalić na balkonie. To była loggia, więc ot tak sobie przelazłem do sąsiadów. Patrzę, lufcik otwarty. Zdjąłem futro z wieszaka, za nim był otwarty sejf, a tam złoto, biżuteria. Powrzucałem do neseseru… Kolega buty dziecięce z pawlacza wyjął, a ja wziąłem futro. Po rozmiarze tych butów gliny się domyśliły, że dziecko kradło.
Tę swoją dzielnicę – Szapowskoje – teraz wspominają jak raj utracony.
– Teraz tam jest cywilizacja, park. Wcześniej tylko piaski, pustynia. Nikt nie chciał tam mieszkać.
Rodzinne mieszkanie sprzedali pięć lat temu, kupili to, tańsze. Jana dostała jeszcze z tego pokój w komunałce na przedmieściach. Wynajmują go i te pięć tysięcy rubli choć na coś im wystarcza.
Obecnie nie mają wstępu na byłą dzielnicę. Miejscowe gliny złapały Janę na melinie i obiecały, że jeśli któreś z nich tu zobaczą, „do więzienia pójdą wszyscy”.
– Swoich narkomanów im wystarcza – tłumaczy Jana.
Konflikty w „gnieździe” wybuchają błyskawicznie.
– Katia, wzięłaś moją nową insulinkę?
– A moja w takim razie gdzie jest?
– Żeby was obie szlag trafił – rzuca Pasza.
– Przepraszam najmocniej. – Katia znajduje pod krzesłem zgubioną strzykawkę.
– Pizda jesteś – odpowiada Lida. – Hifa ma i strzykawki myli.
Zaczynają dzielić tropiki. Tylko Jana ma jeszcze krople, ale nie chce dać więcej niż pół mililitra.
– Raz w życiu nalej mi trzy mililitry – marudzi Katia. – Jana, no choć ten jeden raz.
– Jana, i czemu ty jesteś taka?! – wrzeszczy Lida. – Za co mam kupić sobie tropiki, pomyślałaś? Jeśli wczoraj dwa opakowania siedału za sto pięćdziesiąt i cukier za pięćdziesiąt. Ciastka to w ogóle ukradłam… Ale wiesz co? Spadaj, nie chcę! – Ciągle jednak obserwuje malutką buteleczkę. Jana chowa ją do skarpetki, wkłada jak najgłębiej.
– Ochujałaś totalnie – mówi Pasza. – Tyle razy ci powtarzałem, byś zachowywała się jak człowiek.
– I ty mi to mówisz?– zaczyna Jana.
Długo jeszcze się kłócą, dopóki krokodyl nie wejdzie do żył.
Strachu już prawie nie ma. Narkomani najbardziej boją się bólu.
– Żeby tylko odpłynąć i nic nie czuć. Po to się szprycujesz. Odlatujesz i wszystkie problemy znikają. Ale jak w nocy sen nie przychodzi, to bardzo boli. Tak mi się ciężko wraca z ciemności – mówi Lida. – Tak mi wtedy źle.
– Kiedy kradnę, boję się, że złapią – wspomina Katia. Po chwili zastanowienia dodaje: – I jeszcze ciężkiej śmierci. Noży się też boję. Raz mnie dźgnęli. Broniłam koleżanki, na nią się zamierzali. Blizna została wzdłuż serca, widzisz? Z piętnaście lat miałam. A to już nie nóż, tylko szydło. Od rodzonej siostry. Byłam trzeźwa, a ona pijana. Nie chciałam wypuścić jej z domu. Biłyśmy się na stole w dużym pokoju. Chuj wie, skąd się to szydło wzięło, wcześniej nie zauważyłam, żeby ona takich narzędzi używała. Chwyta mnie za włosy i o ścianę, a tu nagle buch. Nic nie czułam, po prostu biała koszula nagle zrobiła się mokra i czerwona od krwi.
– No i przestraszyła się? – pyta Lida.
– Oczywiście, przestraszyła się, że pójdę na milicję. Uklękła przede mną.
– I co jeszcze?
– Błagała, żebym matce nie mówiła… Żebym coś wymyśliła… – Katia jest zmieszana.
– Zaplątała się w pępowinę, urodziła się sina – wspomina Jana. – Skurcze, miednica się rozszerza, dziecko z ciebie wyłazi. 2810 gramów, 52 centymetry; wysoka po tacie. Dali jej klapsa w dupkę. Moja mała kopia. Wyglądała jak ja na kacu. Cała pomarszczona, czerwona, tylko tak patrzyła. Dali ją pod tlen. Kupę zrobiła, ale nie siusiała, przez dobę nie siusiała. Wreszcie przyszła na salę pielęgniarka: „Ciesz się, mamo, zrobiła siusiu”.
– Ostatnio zadzwoniła do mnie na komórkę – wtrąca się Pasza. – Mówiła: „Tato, nie kłuj się, bo umrzesz”. Po co dziecku takie rzeczy mówić?
Katia milczy, pali papierosa. Lida śpi w kuchni w pozycji półsiedzącej, huśtając się na ugiętych nogach, oparta głową o stół.
– Chciałabym zrobić sobie złoty strzał, ale nie ma takiej możliwości – mówi Jana cicho. – Teraz heroiny nie można przecież dostać. Poza tym co, jeśli nie umrę? Lekkiej śmierci bym chciała. Wszyscy oczywiście jej chcą, ale ja tak bardzo boję się bólu, wiesz? Był u nas taki przypadek. Jeden staruszek za całą emeryturę kupił heroiny, jeszcze się zapożyczył, i to wszystko zapakował w żyłę. I obudził się. I żyje, i do dziś kasę wisi.
Katia osuwa się na dziecięcym krzesełku ze strzykawką w ręce.
– Pasza, idziemy spać? – pyta Jana chrapliwie.
– No i co?
– Nic, tak po prostu zapytałam.
Jana i Pasza próbują wstrzyknąć ostatnią dawkę. Lida i Katia już śpią na kanapie. Jana i Pasza to zasypiają z igłami w ciele, to znowu się budzą. Na zegarku 6.38, za oknem ciemno, światła latarni, jadą samochody.
Miasto N. w centralnej