Nie było rady, rówieśnicy nie chcieli mnie, nie rozmawiali ze mną, nie zapraszali na imprezy, byłam niemile widziana, koniec kropka.
Dzisiaj mogę to nawet zrozumieć: byłam dziewczynką anemiczną, milczącą i nieśmiałą, na pewno nie byłam duszą towarzystwa i przez to okazywałam się wdzięcznym obiektem żartów, to naturalna kolej rzeczy. Niestety bycie ofiarą jest niezwykle bolesne.
Dorastając, odkryłam, że najbardziej znienawidzonym przeze mnie dniem tygodnia jest niedziela: podczas tych pustych, milczących, ciągnących się w nieskończoność godzin, ja, jedynaczka, przy rodzicach, w których małżeństwie właśnie zaczynał się kryzys, naprawdę zrozumiałam znaczenie słowa „lęk”.
To pełzające i niewytłumaczalne wrażenie, że coś, nie wiadomo co, jest nie tak. Nie jest to ból ani zmęczenie, nie ma konkretnej przyczyny, ale jest odbierającą ci oddech mieszanką skrępowania i złego samopoczucia.
Mówię o tym ze znajomością rzeczy, bo odnalazłam mój tajemny pamiętnik ośmiolatki, w którym pisałam: „Czuję coś dziwnego w żołądku, ciągle się boję i nie wiem, co to jest”.
Trwało to do czasu, aż związek moich rodziców, dwóch najbardziej niepasujących do siebie osób na świecie, definitywnie się rozpadł.
Pobrali się młodo, bez pieniędzy i doświadczenia, za to z wielkim pragnieniem, by jak najszybciej wyrwać się z nieszczęśliwych domów, gdzie panowały ciężkie warunki, w nadziei, że odmieni to ich los i że uwolnią się w ten sposób od przeszłości naznaczonej nędzą, depresją i wojną, że zrekompensują sobie to wszystko, a nam, dzieciom, zapewnią lepsze życie.
Kiedy się urodziłam, matka miała dwadzieścia cztery lata i, jak sama twierdziła, była jeszcze dziewczynką, ale pełną entuzjazmu i marzeń; ojciec znalazł posadę w banku i wszystko zaczęło się układać, miało się udać, musiało się udać.
Były to lata, które wszystkim stwarzały możliwość nowego startu, zbudowania pełnego i satysfakcjonującego życia.
Rodzice nie wzięli jednak pod uwagę ciężaru przeszłości, która niosła ze sobą w wielu przypadkach „średniowieczne”, surowe i despotyczne wychowanie, ukryte gdzieś głęboko podejrzenie, że wszelki dobrobyt jest niezasłużony, jak również dziedzictwo ideologiczne niedające się łatwo pogodzić z wolnomyślnym duchem lat siedemdziesiątych.
Myślę, że właśnie to leżało u podstaw konfliktów między nimi. Chcę wierzyć, że się kochali, ale towarzyszyły im też ogromna presja, niepewność i dziedzictwo kulturowe, które trudno było zmienić. Tak jakby ciężar problemów ich przeszłości, a także przeszłości ich rodziców, w pewnym momencie stanął między nimi niczym ostrzeżenie i kazał im się ugiąć.
Przez kilka lat było nam naprawdę dobrze, śmialiśmy się, śpiewaliśmy piosenki Abby, chodziliśmy na huśtawki, puszczaliśmy latawce.
Było poczucie bezpieczeństwa, słodkie obwarzanki i rowerki na czterech kółkach.
W tamtych latach tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę. Były to lata długich wakacji nad morzem w Tirreni z dziadkami ze strony mamy, sobót, kiedy ojciec przygotowywał dla wszystkich cudowne zapiekane mozzarelle, a matka wciąż na nowo urządzała nasz dom dzięki swoim nadzwyczajnym talentom manualnym. Pamiętam drzwi ozdobione drzewem cytrynowym z owocami z kolorowych taśm klejących albo zagłówek łóżka obszyty kwiatami wydzierganymi na szydełku. I wciąż uśmiechniętą mamę, szczęśliwą i ufną.
Ale potem przyszły pierwsze kłótnie, oschłe słowa cedzone z gniewem i złośliwością, łzy, strach i moje przemykanie się pod ścianami, żeby się w to nie mieszać, oraz wymyślanie jakiegokolwiek sposobu, by przestali. Udawałam, że wszystko jest dobrze, choć wiedziałam, że już nic nigdy dobrze nie będzie.
Syreny nieustającego alarmu przeciwbombowego szczególnie głośno brzmiały przy stole.
Z tego powodu jeszcze dziś jadam na stojąco oparta o lodówkę.
Doskonale pamiętam tamte wszystkie niekończące się dni, to panujące w domu, namacalne wręcz napięcie, od którego wolałam najuciążliwszy tydzień w szkole.
Ponure, milczące popołudnia spędzane w pokoju albo w towarzystwie dzieci przyjaciół moich rodziców. Musiałam się z nimi grzecznie bawić, nawet jeśli ich nie lubiłam.
Przechwycone w locie strzępy rozmów, chodzenie na paluszkach, żeby nie przeszkadzać, nie stwarzać dodatkowych problemów, i moje próby wymyślenia czegoś, by rozśmieszyć mamę i tatę.
Tak zachowują się bardzo wrażliwe dzieci, gdy ich rodzice się kłócą i zagrażają ich spokojowi: starają się zniknąć, zmienić w cokolwiek, byle tylko przetrwać.
Ponieważ same nie dają sobie rady.
Ja zrobiłabym wszystko, żeby przestali, byśmy znów byli szczęśliwą rodziną, bo oni kazali mi wierzyć, że nasza taka jest.
Potrzebowałam harmonii, świadomości, że mogę ufać rodzicom, że zawsze będą przy mnie, że nie wystarczy jedno niewłaściwe słowo, by wywołać apokalipsę, że mój ojciec nie odejdzie, zostawiając nas same.
Mój i tak już kruchy świat zawalił się nieodwołalnie wraz z ich separacją, gdy miałam niespełna dziesięć lat.
Tak właśnie wyobrażam sobie piekło.
Trwałam nieporuszenie na ruchomych piaskach, nie oddychając, by nie utonąć.
Matka była w zagrożonej ciąży z drugim dzieckiem, ojciec zamieszkał w innym domu.
A ja musiałam być dzielnym żołnierzykiem, choć tak niewiele wiedziałam.
Ale w głębi duszy zrozumiałam już, że jestem sama, że w pewnym sensie wszyscy umarli, że nie mogę się do nikogo przywiązywać.
Była to jedna z tych niszczących, dotkliwych, wytrącających z równowagi i niesprawiedliwych form odseparowania, które naznaczyły koniec mojego i tak już niestabilnego świata.
Nie będzie już śmiechów, huśtawek, latawców i piosenek Abby, nie będzie już podrzucania do góry, wirowania na rękach rodziców, bajek na dobranoc.
Wszystko się skończyło.
Dzieciństwo, beztroska, naiwność, ten doskonały świat, w którym łudzisz się, że stanowisz jego centrum, rozpieszczana i przez wszystkich chroniona, ten świat z dnia na dzień zniknął, a w jego miejscu pojawiła się niepewność, nieznana, wroga i przerażająca rzeczywistość.
Pojawili się inni.
Były to dla wszystkich bardzo trudne lata.
Lata, które nieodwracalnie ukształtowały mój sposób bycia, przynosząc mi chroniczny niepokój i niszczącą niepewność, z którymi próbowałam walczyć każdego dnia.
Lata, które zdeterminowały moje trudności w obdarzaniu innych ludzi zaufaniem i brak wiary, że zostaną oni w moim życiu; spodziewałam się zawsze najgorszego, otulona płaszczem smutku i melancholii, która stała się moją podstawową cechą.
Nie winię za to moich rodziców, już nie.
Robiłam to przez wiele lat, ale teraz myślę, że po prostu nie wiedzieli, jak ze mną postępować, że byli już zanadto zanurzeni w swoich kłopotach, by panować jeszcze nad moimi wątpliwościami i lękami.
Ja sama nie wiedziałabym, jak sobą pokierować.
Hiperwrażliwe dziecko jest istotą wyjątkowo delikatną; stwarza rodzicowi wielkie trudności, bo zadaje dziwne pytania, wyczuwa niedopowiedzenia, dostosowuje się do nastroju dorosłych na granicy niewidzialności, potrzebuje