Stoję nad nim przez chwilę, przypatrując mu się. Ma otwarte oczy i widzi mnie, chociaż jestem dla niego tylko ciemną sylwetką na tle rozsłonecznionego nieba. Jest młody, ma jasne włosy i ledwie widoczny puch na brodzie. Otwiera usta, z których wydobywają się różowe pęcherzyki piany. Na jego piersi rozprzestrzenia się plama krwi.
Klękam przy nim i rozdzieram mu koszulę, obnażając ranę, która znajduje się nieco na lewo od mostka. Ostrze noża wniknęło gładko pomiędzy żebrami i z całą pewnością przebiło płuco, a może nawet naruszyło osierdzie. Rana jest śmiertelna, i on o tym wie. Próbuje coś do mnie powiedzieć, porusza bezdźwięcznie wargami, starając się zogniskować wzrok. Chce, żebym się bardziej nad nim pochylił, jak gdybym miał wysłuchać jego przedśmiertnej spowiedzi, ale nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, co mógłby mi powiedzieć.
Patrzę tylko na jego ranę, na krew.
Jestem obeznany z krwią. Znam jej wszystkie składniki, podziwiałem mnogość odcieni czerwieni, mając do czynienia z niezliczoną ilością próbek do analizy. Umieszczałem próbówki w wirówce, gdzie zamieniała się w dwa kolorowe słupki komórek i surowicę o barwie słomy. Znam jej połysk, jej jedwabistą konsystencję. Lubiłem patrzeć, jak po nacięciu wypełza cienkimi strumyczkami ze skóry.
Krew płynie z jego piersi jak święta woda z konsekrowanego źródła. Przyciskam rękę do rany, krew pokrywa moją dłoń niczym szkarłatna rękawiczka, czuję na skórze jej płynne ciepło. Mężczyzna myśli, że próbuję mu pomóc, widzę w jego oczach iskierkę wdzięczności; zapewne nie spotkał w swoim krótkim życiu wielu przejawów życzliwości. Ironia losu sprawia, że mój gest zostaje poczytany jako akt miłosierdzia.
Słyszę z tyłu chrzęst butów i głosy wywrzaskujące rozkazy: „Cofnąć się! Wszyscy do tyłu!”.
Ktoś chwyta mnie za koszulę i podrywa na nogi. Zostaję odrzucony w tył, z dala od umierającego. Zapędzają nas w róg placu, kurz się kłębi, powietrze drży od wrzasków strażników. Narzędzie zbrodni, porzucony nóż, leży na ziemi. Strażnicy zadają pytania, ale nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie.
Tak jest zawsze.
Stoję wśród tłumu, mimo to nieco oddalony od innych więźniów, którzy od początku ode mnie stronią. Podnoszę rękę, z której kapią krople, i wdycham delikatny, metaliczny zapach krwi. Potrafię po zapachu poznać, że jest młoda, że wypłynęła z młodego ciała.
Więźniowie patrzą na mnie i odsuwają się jeszcze bardziej. Wiedzą, że jestem inny; zawsze to wyczuwali. Mimo zezwierzęcenia, jakie wszyscy bez wyjątku prezentują, odnoszą się do mnie nieufnie, ponieważ instynkt podpowiada im, kim jestem i jaki jestem. Patrzę po twarzach, szukając wśród nich bratniej duszy, kogoś opętanego krwią tak jak ja, ale nawet tu, w siedlisku samych potworów, nie znajduję jej.
Wiem, że gdzieś istnieje. Wierzę, że nie jestem jedynym egzemplarzem mojego gatunku na świecie.
Wiem, że gdzieś istnieje i że na mnie czeka.
Rozdział pierwszy
Roiło się od much. Ciało piekło się już od czterech godzin na gorącym chodniku południowego Bostonu, zmieniając się chemicznie w gotowy obiad dla chmar brzęczących insektów. Wprawdzie tułów, a raczej to, co z niego zostało, przykryto płachtą, pozostawało jednak wystarczająco dużo odkrytej tkanki dla padlinożerców. Drobiny mózgu i inne niemożliwe do rozpoznania kawałki leżały wzdłuż ulicy, rozproszone w promieniu trzydziestu stóp. Fragment czaszki wylądował na drugim piętrze, w skrzynce na kwiaty, a zaparkowane samochody były pokryte strzępami ludzkiego mięsa.
Detektyw Jane Rizzoli była zwykle odporna na mdłości, ale nawet ona musiała, zacisnąwszy pięści, odczekać chwilę z zamkniętymi oczami, wściekła na samą siebie za ten moment niedoskonałości. Nie wolno ci okazać słabości. Była jedyną kobietą w wydziale zabójstw bostońskiej policji i wiedziała, że jest pod bezustannym obstrzałem bezlitosnych spojrzeń. Każdy błąd, jak i każdy triumf, był zauważany przez wszystkich. Jej partner Barry Frost przed chwilą publicznie zwymiotował śniadanie. Siedział teraz z głową na kolanach w ich klimatyzowanym wozie, czując się poniżony, i czekał, aż żołądek mu się uspokoi. Jane nie mogła sobie pozwolić na mdłości. Była w tym miejscu najbardziej eksponowanym stróżem porządku publicznego. Stojący za policyjną taśmą tłum widzów notował każdy jej ruch, każdy szczegół działania. Od dawna zdawała sobie sprawę, że choć ma trzydzieści cztery lata, wygląda młodziej, więc podświadomie starała się przyswoić sobie atrybuty ważności. Mocne ramiona i umiejętność patrzenia prosto w oczy kompensowały w pewnym stopniu niski wzrost, a wrodzona aktywność pozwalała jej dominować w każdym miejscu operacji policyjnej.
Upał osłabiał determinację. Przybyła na miejsce ubrana w spodnie i marynarkę, schludnie uczesana, teraz była bez marynarki, w pogniecionej bluzce, a jej ciemne włosy sklejone potem zwisały w niechlujnych lokach. Czuła się osaczona ze wszystkich stron panującym smrodem, muchami i prażącym słońcem. Musiała się skupić na mnóstwie szczegółów, a tymczasem oczy widzów, śledzące każdy jej ruch, nie ułatwiały zadania.
Czyjeś podniesione głosy zwróciły jej uwagę. Mężczyzna w koszuli i w krawacie szarpał się z policjantem, chcąc przejść.
– Słuchaj, muszę się dostać na konferencję handlową. Spóźniłem się już o godzinę. Rozciągnąłeś tę cholerną taśmę wokół mojego samochodu, a teraz mi mówisz, że nie mogę odjechać? Moim własnym pieprzonym samochodem?
– To jest miejsce zbrodni, proszę pana.
– To był wypadek!
– Jeszcze tego nie ustaliliśmy.
– Czy potrzeba wam całego dnia, żeby to stwierdzić? Czemu nikomu nie wierzycie? Wszyscy w sąsiedztwie słyszeli, jak to się stało.
Rizzoli podeszła do mężczyzny, którego twarz błyszczała od potu. Było pół do dwunastej. Słońce, prawie w zenicie, przypominało rozżarzone do białości oko.
– Co dokładnie pan usłyszał, proszę pana? – spytała.
Mężczyzna chrząknął.
– To samo, co wszyscy.
– Głośny huk?
– Tak. Mniej więcej o pół do ósmej. Właśnie wyszedłem spod prysznica. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem go, leżącego na chodniku. Tu jest niebezpieczny zakręt. Wariaci za kierownicą wylatują zza niego jak nietoperze z piekła. Musiała go potrącić ciężarówka.
– Zauważył pan jakąś ciężarówkę?
– Nie.
– Słyszał pan, że przejeżdżała?
– Nie.
– I nie widział pan żadnego samochodu?
– Wszystko jedno, co to było, ciężarówka czy jakiś inny samochód. – Wzruszył ramionami. – Potrącił faceta i uciekł.
Wersja była zgodna z relacją kilkorga sąsiadów mężczyzny. Między kwadrans po siódmej a pół do ósmej usłyszeli głuchy łoskot na ulicy. Nikt nie widział zdarzenia. Usłyszeli tylko huk, a potem znaleźli ciało. Rizzoli rozważyła już i odrzuciła założenie, że mężczyzna wyskoczył z okna. Budynki w sąsiedztwie były najwyżej dwupiętrowe, żaden z nich wystarczająco wysoki, żeby dało się wytłumaczyć tak katastrofalne uszkodzenia ciała denata. Nie było również śladów wybuchu, jako ewentualnej przyczyny tak znacznej dezintegracji zwłok.
– Mogę już zabrać mój samochód? – zapytał mężczyzna. –