Przy obrusie odtańczyła Mamma mia Abby, z kolei prasując pościel, kołysała się do rytmu Uptown girl. Oczekując na następny taneczny kawałek, rozłożyła na desce bluzkę w paseczki.
– Za chwilę skrót wiadomości – oznajmił wesoło spiker. – A tymczasem przypominamy o naszym konkursie! Do wygrania dwuosobowe zaproszenie na bal w Karpaczu…
Ech, znowu ten konkurs! Zupełnie jakby prześladował ją ktoś, kto bardzo chce, aby wydobyła z pamięci wspomnienie tamtego nieudanego wieczoru sprzed lat. Kiedy po raz pierwszy w życiu nałożyła makijaż, bo chciała, aby Szymon wreszcie spojrzał na nią inaczej. Żeby zobaczył w niej kobietę, którą przecież już się stawała. Nie chciała być wiecznie tylko jego przyjaciółką. Pragnęła, żeby z nią zatańczył, żeby położył dłoń na jej talii i przytulił ją do siebie.
A gdyby rzeczywiście o tym napisać? – pomyślała, przykładając stopę żelazka do rękawa bluzki. – Zapewne nie wygram tego konkursu; wygra go ktoś, kto napisze o jakimś cudownym balu, pięknej sukience i szalonym tańcu. Zawsze zwyciężają szczęśliwe wspomnienia. Ale kto wie, może wyrzucenie tego z pamięci w jakiś sposób mi pomoże? Zupełnie jak na sesji u psychoterapeuty, który każe sobie opowiedzieć o dręczących myślach. A jeśli mimo wszystko wygram, podaruję zaproszenie Izie. Wyjechałaby z mężem do Karpacza, wypoczęliby, spędziliby weekend sam na sam, tak jak czasem powinni spędzać czas małżonkowie. A ja zajęłabym się ich dziećmi.
Wyłączyła żelazko, nie zważając na to, że zostało jej jeszcze kilka bluzek do wyprasowania.
Bal jak nie bal
Mój pierwszy bal? Bal zarazem pierwszy i jedyny. W dodatku nie był prawdziwym balem. Nie dla mnie.
Zima była ostra, sroga, sklejała mrozem rzęsy, gdy się za długo stało na przystanku. Mieliśmy po dziewiętnaście lat. Za kilka miesięcy mieliśmy zdawać maturę. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że to ostatnie miesiące naszej znajomości.
W domu umierał mój ojciec, choć o tym także nie wiedziałam: wciąż miałam nadzieję, że pokona raka i wszystko skończy się jakimś filmowym happy endem. W tym wieku mocno się wierzy w happy endy.
Tuż przed Bożym Narodzeniem wychowawczyni oznajmiła nam, że uczniowie szkół średnich z naszego miasta zostali zaproszeni do udziału w balu karnawałowym dla zdolnej młodzieży, która przynosi chlubę swojej placówce. Na każdą szkołę przypadało osiem zaproszeń. Bal miał się odbyć w zabytkowym pałacyku w Gusławicach, ale tym mieliśmy się nie kłopotać, bo szkoła zapewniała dojazd uczestnikom. A zatem – wystarczyło wybrać owych ośmioro szczęśliwców, którzy w nagrodę za wybitne osiągnięcia będą się bawić do białego rana w pałacowych wnętrzach.
Oczywiście doskonale wiedziałam, że nie mam szans znaleźć się w tym gronie. Nie osiągnęłam nic szczególnego, nie miałam talentów, nie błyszczałam w żadnej dziedzinie. Byłam zwyczajną uczennicą, może z odrobiną polotu przejawianego w wypracowaniach na języku polskim – jednak to za mało, by zostać zaproszoną na bal dla zdolnej młodzieży. Za to chłopiec, który mieszkał wówczas w moim sercu, był absolutnym pewniakiem! Zdobył tytuł laureata olimpiady z języka angielskiego, miał więc indeks na studia. Ponadto śpiewał i grał na gitarze, był aktorem w szkolnym teatrze, doskonałym siatkarzem, piłkarzem, matematykiem… Mogłabym wymieniać długo. Było oczywiste, że Szymon pojedzie na bal.
Na myśl o tym, że będzie tańczył z innymi dziewczynami, moje serce ściskało się z żalu. Wiedziałam, że jeszcze nie ma partnerki na studniówkę i po cichutku liczyłam na to, że zaprosi właśnie mnie – ale jak dotąd nie poruszył tego tematu. Zdawałam sobie sprawę, że jestem niepozorna, ledwie mnie było widać przy innych dziewczynach – pewnych siebie, ślicznych, obnoszących swoją urodę z jakąś nonszalancją. Jedynym moim atutem była nasza przyjaźń. To ze mną uczył się do testów i kartkówek, to ja odwiedzałam go w internacie, to on wieczorami odprowadzał mnie na msze, gdy chciałam się pomodlić o zdrowie taty. To ze mną się śmiał na głupawych komediach i bał na horrorach w naszym ulubionym kinie Muza.
Wkrótce wychowawczyni ogłosiła listę szczęśliwców, którzy otrzymali zaproszenie. Oprócz Szymona było jeszcze tylko dwóch chłopców: Adam z drugiej b, nasz szkolny szachista i laureat olimpiady chemicznej, oraz Krystian, najlepszy sportowiec, zdobywca kilku pucharów i tytułów w zapasach. Wśród dziewcząt oczywiście same gwiazdy: Ewelina, która śpiewała jak anioł i podobno miała nawet wystąpić w telewizji, Kaśka, obstawiająca konferansjerkę na wszystkich szkolnych i nawet niektórych miejskich uroczystościach, i tak dalej, jeszcze kilka dziewczyn z innych klas.
Szymon cieszył się tak, jakby wygrał bilet do raju. Podczas przerwy podszedł do mnie i powiedział rozmarzonym tonem:
– To, że wytańczę się za wszystkie czasy, to jeszcze nic. Ale jak się najem! Wyobrażasz sobie?! Przecież to jest pałacyk, Francja-elegancja, tam będą pyszności!
Jak każdy mieszkaniec internatu był wiecznie głodny. Codziennie dzieliłam się z nim kanapkami. Najbardziej lubił te z pastą jajeczną oraz z pasztetem – zawsze powtarzał, że jest chłopakiem z lasu i lubi proste jedzenie. Tym razem jednak najwyraźniej miał ochotę na rarytasy.
– Słuchaj, to chyba trzeba będzie iść w garniturze? – zapytał jeszcze z niepokojem. – Pewnie tak. A przeszłabyś się ze mną któregoś dnia po sklepach? Mama przysłała mi pieniądze, ale sam nie będę umiał wybrać.
Od jakiegoś czasu wspominał, że nie ma jeszcze garnituru na studniówkę, i mówiąc szczerze, spodziewałam się, że poprosi mnie o pomoc. Na swój sposób było to zabawne odwrócenie ról: zwykle w filmach o miłości to dziewczyna kupuje sukienkę, a chłopak jej doradza i na widok jakiejś szczególnie udanej kreacji wpada w zachwyt. Tyle że nasza opowieść to nie był film o miłości. To była tylko sentymentalna, lecz w gruncie rzeczy nudna historia pewnej przyjaźni z głupimi mrzonkami naiwnej dziewczyny w tle.
Wybraliśmy się na te zakupy w czwartek po południu. Pamiętam, że to był czwartek, bo w piątki Szymon zawsze wracał do swojej ukochanej leśniczówki. Nigdy nie zostawał w internacie na weekendy. Tym razem cieszył się bardziej niż zwykle: nie mógł się doczekać, kiedy oznajmi rodzicom nowinę o balu i zaprezentuje swój balowo-studniówkowo-maturalny garnitur.
Postanowiliśmy chodzić po sklepach tak długo, aż coś wybierzemy. Nie było to łatwe. To były inne czasy, nikt wówczas nie słyszał o galeriach handlowych, musieliśmy więc sporo się nachodzić, zanim w końcu udało się nam znaleźć coś, co pasowałoby na Szymona – przy jego wzroście i szczupłej sylwetce. Wreszcie jednak mieliśmy garnitur: ciemnogranatowy, bo czarnego w tym rozmiarze nie było, zgrabny, elegancki. Kiedy Szymon po raz kolejny pytał mnie, czy pasuje, czy nie odstaje w ramionach, czy nie ma za długich rękawów, uspokajałam go, że wygląda świetnie i marzyłam, że za chwilę padną słowa, na które tak czekam: „Pójdziesz ze mną na studniówkę?”.
Ale nie padły. Kupiliśmy jeszcze białą koszulę i granatowo-srebrzysty krawat, po czym rozstaliśmy się na przystanku, bo Szymon musiał wracać do internatu.
Tuż przed feriami świątecznym wychowawczyni wróciła do tematu balu.
– Słuchajcie, jest taka sprawa – zaczęła, chyba lekko zmieszana. – Potrzebne są osoby do obsługi… Technikum hotelarskie zajmie się przygotowaniem jedzenia, a pozostałe szkoły mają obstawić imprezę pod względem, że tak powiem, kelnerowania. Czy jest ktoś chętny? Dziewczyny? Każda szkoła ma wyznaczyć trzy kelnerki.
Zapadła ponura cisza. Żadnej z nas nie uśmiechało się podawanie do stołu tym szczęśliwcom, którzy otrzymali zaproszenia.
– Oczywiście będziecie mogli także się bawić – dodała wychowawczyni. – I skosztować tych wszystkich