– Czego? – warknął człowiek.
– Ja do Laury – mruknął Kuba.
Starał się, podobnie jak to było kilka minut wcześniej, mówić stanowczo i pewnie, ale mimo wszystko w jego głosie pobrzmiewał lęk. Nie przed tym paskudnym facetem w brudnej podkoszulce, ale przed tym, co za chwilę miał zobaczyć.
– Pięćdziesiąt – mruknął mężczyzna.
– Stary, za pięćdziesiąt to ja mogę mieć taką lalkę, że mucha nie siada. Nie pierdol, dam ci dwadzieścia i obaj będziemy zadowoleni.
– Dobra, dawaj i idź…
– A ty będziesz się przyglądał czy jak? – zapytał Kuba, widząc, że barak miał jedynie pokój i coś, co można było od biedy nazwać kuchnią.
– Nie, ja spierdalam. Wrócę za godzinę, więc się nie przejmuj. Tylko nie hałasujcie za mocno, bo ten obok, Zenek „Kuternoga”, to jak się napierdoli, bardzo czuły na hałasy się robi.
– Nie będę hałasował.
– No i git. A jakby Lola zaczęła, daj jej na odlew, to się uspokoi.
„Chryste Panie” – pomyślał z przerażeniem Kuba. Nie mógł pojąć, jak ktoś taki jak Laura mógł upaść tak nisko. To była kobieta, która całym sercem kochała siebie samą i była gotowa podeptać każdą świętość, byle dobrze się ustawić. A tymczasem została poślednią prostytutką i pozwalała się okładać po twarzy jakimś meliniarzom.
Wszedł do zatęchłego, ciemnego pomieszczenia. Na dworze było zupełnie jasno, ale zabite deskami okna wpuszczały jedynie niewielki strumień światła. Baraki nie były jeszcze zelektryfikowane i wciąż używano tu świec, tudzież lamp naftowych, ale najwyraźniej gospodarz postanowił i na tym oszczędzić. A może nie chciał, by klienci Laury zbyt wnikliwie się jej przyglądali?
Usłyszał kasłanie, a po chwili chrapliwy głos:
– Witaj, gołąbeczku. Czekam na ciebie.
– Lauro? – zapytał cicho i ruszył w stronę łóżka, na którym leżała półnaga postać.
Kobieta milczała.
– Lauro – powtórzył. – To ja. Kuba.
– Po co przyszedłeś? Poużywać sobie za dwie dychy? Stać cię na lepsze…
– Nie, Lauro. Przyszedłem, żeby cię stąd zabrać.
– Kuba, nigdzie z tobą nie pójdę. Zmarnowałam ci kiedyś życie, nie zrobię tego kolejny raz.
– Nie zmarnujesz. Po prostu ci pomogę. Jak kiedyś…
– Zostaw mnie. Ja… Kuba, ja umieram…
– Wiem, że musi być ci ciężko, że pijesz, ale zawsze jest wyjście. Jesteś jeszcze młoda, zawalcz o siebie, o lepszy los – przekonywał, niemal rozpaczliwie.
– Kiedy straciłam ciebie, nie miałam już o co walczyć. Znienawidziłam siebie za to, co nam zrobiłam. Zresztą to już nieważne. Jestem chora na gruźlicę i pewnie na kilka wenerycznych chorób. Ja już stąd nie wyjdę.
Usiadł przy niej i dotknął jej dłoni. Skóra Laury była sucha i w niczym nie przypominała tej, jaką niegdyś miał okazję czuć pod palcami. Nachylił się nad nią, ale po chwili mimowolnie się odsunął. Laura śmierdziała potem, alkoholem i innymi mężczyznami.
– Lauro, w Olsztynie jest świetny szpital i sanatorium dla gruźlików. Znam wielu, których wyleczyli…
Przerwała mu:
– I wielu, których nie udało się uratować. Jestem zniszczona trudnymi latami i alkoholem, nie dam rady. Po prostu zapomnij o mnie i żyj swoim życiem. Jesteś genialnym muzykiem, wracaj do swojej Warszawy, zrób karierę. Ja już jestem tylko cieniem, właściwie nie istnieję.
– Lauro, nawet jeśli zostało ci kilka miesięcy życia, nie chciałabyś ich spędzić ze mną? W normalnym mieszkaniu, gdzie jest prąd i bieżąca woda? Nie chciałabyś skończyć z piciem i z tymi obleśnymi mężczyznami? Nie oferuję ci takich luksusów, do jakich kiedyś byłaś przyzwyczajona, ale uwierz, w porównaniu z tą budą u mnie jest prawie królewska komnata.
– Żyłam kiedyś jak księżniczka, a później jak kloszard. Zaznałam luksusu i biedy. Byłam kochana i traktowana gorzej niż szmata do podłogi… Poznałam życie z każdej strony. A teraz idź już. Nie namawiam cię na igraszki ze mną, bo na pewno nie wyjdziesz z nich bez jakiegoś paskudztwa…
– Lauro, zostawię ci trochę pieniędzy. – Kuba był zrozpaczony i jednocześnie bezradny, bo nie mógł nakłonić Laury do przeprowadzki.
– Zostaw, tylko na tyle dużo, bym mogła zachlać się na śmierć. – Zaśmiała się szyderczo.
Miała rację, to nie był najlepszy pomysł. Gdyby zostawił jej pieniądze, nie kupiłaby za to ani ubrań, ani jedzenia. Po prostu przepiłaby je, chyba że jej alfons zdążyłby ją wcześniej oskubać.
– W takim razie zostawię ci jedynie mój adres. Pracuję w nocy, jak to ja, więc w ciągu dnia odsypiam. Zastanów się raz jeszcze, a ja… będę czekał.
– Nie czekaj, pewne historie nie mają szczęśliwego zakończenia. Moja jest jedną z nich – powiedziała cicho.
Wyszedł po godzinie, tak jak ustalił to z „Pikawą”, i ruszył w stronę ocienionych drzewami ulic, gdzie toczyło się normalne życie. Wydawało mu się, że wychodzi z piekła, z miejsca, z którego już nie można wrócić do normalności. Minął leżącego w wysokiej trawie pijaka ze spuszczonymi do połowy ud spodniami. Zapewne ów człowiek miał zamiar załatwić swoją potrzebę, ale zanim to zrobił, zasnął. Gdzieś z oddali usłyszał przekleństwa i kobiecy głos, nawołujący dzieci na obiad. Kawałek dalej bawiła się grupka maluchów, nieco obszarpanych i brudnych, i kompletnie niezważających ani na pijaka w trawie, ani na słyszane „kurwy” i „chuje”. Być może one same, gdy dorosną, będą robiły dokładnie to samo, bo nie zdołają poznać innego świata. I w tym świecie umierała jego Laura.
13. Warszawa, 1956
W zespole adwokackim, w którym Szymon Wielopolski odbywał praktykę aplikancką, wrzało. Od wielu dni nie mówiono o niczym innym, tylko o wydarzeniach, jakie miały miejsce kilka tygodni wcześniej w Poznaniu. To, w jaki sposób stłumiono ten robotniczy zryw, rozczarowało każdego. Jedni uważali, że powinno się wprowadzić stan wyjątkowy, inni uznali reakcję władz za zbyt drastyczną. Szymon nie wiedział, co ma myśleć. Z jednej strony, niemal codziennie wysłuchiwał podekscytowanego głosu żony, która analizowała prawie każde słowo Cyrankiewicza, a głównie zdanie: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”. Z drugiej strony, szeptano o tym, jak bardzo propagandowe i kłamliwe informacje podają w prasie i radiu. Wiadomo było, iż gazety nie napiszą prawdy, ale plotki, jakie docierały z Poznania, brzmiały niewiarygodnie. Podobno zabito setkę ludzi, tysiące osadzono w aresztach, a znakiem firmowym tego wydarzenia były czołgi na ulicach. Faktem jednak było to, że demonstrantów zamykano i oskarżano nie tylko o „bandyckie napaści”, ale nawet o zdradę ojczyzny i współpracę z wrogimi, imperialistycznymi mocarstwami.
– Pogadaj z tymi ludźmi. – Mecenas Mierzejewski położył dłoń na ramieniu Szymka, a potem spojrzał na zegarek. – Za pół godziny mam rozprawę.
– Dobrze, panie mecenasie – odparł chłopak i spojrzał na przybyłą do