– Dzięki, ale to nie jest najlepszy pomysł – rzuciła przepraszająco. – Nie afiszujemy się ze swoim związkiem, zwłaszcza na Facebooku.
Gerard się nie odezwał, ale pomyślał, że jest różnica między nieafiszowaniem się a nieprzyznawaniem. Ostatnio zadał sobie pytanie, dlaczego nie zna nikogo z jej kolegów i koleżanek z uczelni. Dlaczego, gdy pojechali w góry, nocowali w pensjonacie w Bukowinie, a nie u jej kuzynki w Murzasichlu, o której tyle mu opowiadała. Dlaczego tak się spięła, gdy kiedyś zamiast czekać na nią z motorem na parkingu przed kampusem, wszedł do środka, bo lało. Przecież w Krakowie nikt go nie zna. Nikt nie wie, co z niego za kawał zboczonego skurwysyna. Tutaj mogła się wstydzić co najwyżej gówniarza z pociętym ryjem.
Anka zerknęła na niego ukradkiem – wiedziała, że więcej dowie się ze spojrzeń, z oszczędnej mimiki i mowy ciała niż z jego słów. Ciągle uczyła się go jak obcego języka, ale zorientowała się, że zabolało. Zrobiło jej się głupio, więc podeszła do niego, stanęła za kanapą i zarzuciła mu od tyłu ręce na szyję.
– Świetny byłeś dzisiaj, wiesz? – wyszeptała mu do ucha.
Tego wieczoru z ulgą patrzyła, jak z dalekiej podróży do wewnątrz wraca dawny Gert – bezczelny, szalony dzieciak, który wyrwał ją kiedyś SMS-em. Jak śmieje się głośno, rozmawia z ludźmi i nie szczędzi jej bezceremonialnych czułości. Może to była zasługa wystawy, pierwszej rzeczy od dawna, która sprawiała mu radość, a może słabych leków antydepresyjnych, na które Gerard zdecydował się po konsultacji z psychiatrą.
Zbyt późno dostrzegła ten błysk w oku, niewidziany już od dłuższego czasu. Gerard wyciągnął ręce, złapał ją za ramiona i przeleciała przez oparcie kanapy, z sukienką zarzuconą na plecy lądując mu na kolanach. Sto pociech i siedem nieszczęść, chociaż może proporcje są dokładnie odwrotne, pomyślała, próbując odzyskać pion i nie stracić resztek godności.
Bastian wytoczył się z knajpy. Zmrużył oczy od dziennego światła. Stracił rachubę, ile szotów wypił, ile lasek próbowało wyciągnąć go na parkiet, ile razy musiał opowiadać, jak pewnego poranka na ostrym kacu odebrał telefon od naczelnego „Horyzontu”. I jak kilka godzin później, pachnący i odprasowany, siedział w jego gabinecie i podpisywał umowę o pracę na czas nieokreślony, za to od zaraz.
W głowie mu szumiało. Może niepotrzebnie pomieszał wino z szotami we wszystkich kolorach tęczy. Może niepotrzebnie spławił Wiolkę, tę małą, co przyszła z ludźmi z „Flesza”, i jeszcze tę przy barze, co pamiętała go z telewizji. Ale te puste buźki, szczerzące się do niego na imprezach, w lanczowniach i burgerowniach, na klimatyzowanych korytarzach i w windach, nie budziły już w nim emocji. A przynajmniej nie takich, jak wspomnienie czerwonej wersalki. Co za ironia, że teraz, kiedy mógłby mieć wszystko, a przynajmniej wszystkie, sam nie wiedział, czego chce.
Powlókł się plantami na tramwaj. W kiosku kupił „Horyzont” i klapnął na ławkę, wybierając najmniej opaskudzoną przez gołębie. Znalazł swój artykuł i zaczął czytać. Cholera, naczelny miał rację, jak zwykle. Jego tekst skrócony i zredagowany był o niebo lepszy. Był genialny. Zamknął gazetę i przez chwilę rozkoszował się tą myślą.
A potem znowu poczuł żądło irytacji wbijające mu się w brzuch. Wciąż nie miał pojęcia, co teraz napisać, ale wiedział, że daleko nie zajedzie na tym, na czym jechał od początku. Mógłby wydusić z siebie wyciskacz łez o niepełnosprawnych dzieciach. Polityczną filipikę o Trybunale Konstytucyjnym. Mógłby włożyć kamizelkę kuloodporną i pojechać do Donbasu. To na pewno spodobałoby się staremu. Tylko że na żadnym z tych tematów się nie znał. Żaden go nie interesował. I z żadnym z nich nawet Anka mu nie pomoże.
Nagle wyprostował się na ławce. Anka. Powiedziała coś ważnego. Mówiła coś o uchodźcach. Że są, chociaż ich nie ma.
Może trzeba to sprawdzić. Może on powinien to sprawdzić. On, Sebastian Strzygoń, znowu na tropie.
ROZDZIAŁ 2
Bastian zaklął i zwlókł się z łóżka. Na początku wyobrażał sobie, że przy barze, przy którym właśnie pił poranną kawę, przeglądając pocztę i newsy, będzie serwował kolegom z medialnego olimpu drinki z palemką, a w olbrzymim łóżku w sypialni będą czasem nocować koleżanki. Nic z tych rzeczy. Pobudka o siódmej, po ósmej był już w robocie. Potem w redakcji obóz pracy do wieczora, tak że na imprezy Bastian nie miał siły.
Wynajął to mieszkanie, bo spodobał mu się wystrój. Muranów, blok z lat pięćdziesiątych. Białe ściany świeżo po remoncie, na podłodze parkiet, w kuchni czerwona lodówka à la lata pięćdziesiąte, w salonie stolik z palety i adapter z czarną płytą Milesa Davisa. Zatrzymał wzrok na zdjęciu Anki, jedynym autentycznym przedmiocie w tym wnętrzu. Bo przecież lodówka była nowa. Stolika nie zrobiono z palety, tylko tak wyglądał. Poza tym co Bastian mógł mieć wspólnego ze stylem eko? Przecież tylko segregował śmieci. Płyta Milesa Davisa nigdy się nie kręciła, a on nie lubił jazzu. Cała ta dzielnica była atrapą wybudowaną zamiast czegoś innego. Ale odkąd powiesił to zdjęcie, nie czuł się już jak w pokoju hotelowym.
Na przystanku tramwajowym przesuwał kciukiem po wyświetlaczu smartfona. Wyglądał jak każdy inny zapatrzony w świecący ekran korposzczur. Tyle że na fanpage'u, przez który sunął Bastian, wiły się litery arabskiego alfabetu.
Neutralne światło. Połacie białych kafelków w czarny rzucik, jak w łazience w bloku. Przy ścianach szafki, blaty i wieszaki, sprawiające, że przestronne wnętrze robiło się ciasne. Drzwi staroświeckiej windy, której nie wypadało nazywać towarową, z okrągłymi bakelitowymi uchwytami. Bordowe tuniki i przewiązane na nich białe fartuchy laborantów. Beznamiętne głosy, szczęk narzędzi o metalowe tace, chrobot ręcznej piły, stukanie chodaków, chrzęst rozdzielanych powłok, mlaskanie skóry ustępującej pod ostrzem.
Podkomisarz Janusz Głód zawsze czuł to samo. Nie od razu przyjmował do wiadomości, że te osoby są martwe. Umysł akceptował tę wersję dopiero na końcu.
W sali sekcyjnej krakowskiego Zakładu Medycyny Sądowej stały trzy stoły. Znajdujące się na nich ciała były już rozebrane, umyte i ułożone na plecach. Na pierwszym leżała drobna staruszka ze złamanym nosem i nienaturalnie przekrzywioną żuchwą. Na ostatnim mężczyzna z nadwagą i malinowej barwy plamami opadowymi, pozwalającymi podejrzewać zatrucie tlenkiem węgla. Pośrodku, na zbyt dużym stalowym blacie, spoczywał nagi pięciolatek o pszenicznych włosach.
– Niech pan się nie opiera w tym miejscu. – Medyk sądowy podniósł na Głoda życzliwe spojrzenie. – Wieszamy tam ubrania. Nie nasze.
Podkomisarz odsunął się od wieszaków, starając się stać jak najbliżej środkowego stołu i jednocześnie jak najdalej od niego. Zwłoki widział nie raz. Ale sekcji unikał, jeśli tylko mógł.
W tym przypadku nie mógł.
Lekarz schylał się nad obojczykiem dziecka, lustrując skórę. Policjant zastanawiał się, czy choroba, na którą zmarł chłopiec, daje objawy zewnętrzne. I oddychał płytko, rozmyślając, czy może być jeszcze zaraźliwa.
Medyk sądowy robił nacięcia na sinoczerwonych plamach na brzuchu, potem na szyi chłopca. Głód zmarszczył nos i skurczył się w sobie. Nie patrzył, tylko kątem oka zarejestrował, że przy sąsiednim stole laborant wykonuje płynne, długie cięcie. Rozszedł się smród kału i kiszonki. Podkomisarz nie należał do wrażliwców. Ale nie umiał przejść do porządku dziennego