– Tekst miał być wyrazisty. – Bastian wytarł dłonie w spodnie. Już zdążył ogłosić, że w najnowszym numerze „Horyzontu” ukaże się jego sensacyjny artykuł. – Nie wyrywajmy mu zębów – dodał, patrząc na czubki swoich converse’ów.
Naczelny bawił się długopisem. Bastian nawet nie miał gdzie usiąść, bo nie było tu krzesła dla gości, więc stał, nie wiedząc, co zrobić z rękami.
– Ty zdajesz sobie sprawę, Strzygoń, że fakt, że tu jesteś, to nie nagroda za twoje osiągnięcia, tylko zobowiązanie? – odezwał się wreszcie szef. – Dałem ci szansę. Żebyś się uczył, terminował u najlepszych, bo masz talent, ale brakuje ci pokory i dyscypliny. Więc zamiast ujawniać kolejną lokalną aferkę, jadąc swoim stylem „patrzcie-jaki-jestem-zajebisty”, zacznij się wreszcie rozwijać.
Bastian gwałtownie wciągnął powietrze. Jego artykuł o czyścicielach kamienic i ich powiązaniach z politykami narobił sporo szumu. Tylko ktoś spoza warszawskiego układu mógł opisać ten haniebny proceder z taką odwagą – chwaliły nawet konkurencyjne media. Handel narkotykami wśród kibiców. Afera pedofilska w szkole muzycznej. Czy to mało?
– Tematy społeczne leżą na ulicy – ciągnął naczelny. – Świat się zmienia. Muszę ci mówić, co masz robić, żeby tu zaistnieć? Ja cię niedługo rozliczę z tej szansy, którą ci dałem.
Wreszcie Bastian wrócił do biurka i bez słowa usiadł do komputera.
– Co, mistrzu, szef poklepał po plecach? – zapytała Jadzia Rajchert, gryząc ołówek.
– I wymasował stopy – mruknął Bastian.
Zaczął zdanie po zdaniu skracać swój artykuł, pozbywając się słów, które tak mu się kiedyś podobały. Dobrze, że tego procesu nikt nie ogląda, przemknęło mu przez myśl. Że ludzie zobaczą tylko jego nazwisko na kredowym papierze i pomyślą: wow.
I on też pomyśli wtedy: wow. Ale najpierw będą krew, pot i łzy.
Podkomisarz powiódł wzrokiem po ludziach zebranych za policyjną taśmą, próbując wyobrazić sobie, co się tu wydarzyło. Skrajnie zaniedbany chłopiec łapie jakiegoś rotawirusa albo inne paskudztwo, snuje się ze sraczką po tym śmietnisku, gdy zamroczeni wódą rodzice leżą gdzieś przed telewizorem. Przecież widział na paru budynkach anteny satelitarne. W końcu wycieńczone dziecko pada w krzakach i umiera. Umiera tak, jak żyło – samotne, brudne i głodne.
Niech tylko ich dorwie, a popamiętają. Zarzuty o nieudzielenie pomocy to będzie dopiero początek.
– Jak trzeba wyciągać rączki po pomoc społeczną na dzieci, to są pierwsi. A teraz nikt się nie przyznaje. Powiedzcie im – syknął Głód do posterunkowego – że będą dawać rodzicom zasiłek pogrzebowy. Wtedy na pewno się znajdą.
– Ale kiedy nikt nie chce gadać. – Posterunkowy zniżył głos. – Baby lamentują, a chłopy milczą.
– Jeszcze będą śpiewać, zobaczysz, szabadabada amore. – Głód ruszył w stronę Romów. – Jest tu jakiś... eee... starszy plemienia? Nie wiem, kurde, wódz?
Z boku stał wysoki, postawny mężczyzna. Miał okrągłą, nieogoloną twarz i falujące czarne włosy z pasmami siwizny. Ubrany był w sprany podkoszulek Adidasa i luźne spodnie. Inni trzymali się na dystans, od czasu do czasu spoglądając na niego z powagą.
– Ty, Cygan! – zawołał do niego Głód, przekraczając policyjną taśmę. Ludzie rozstąpili się przed nim. Jakaś kobieta zaczęła płakać, kierując w jego stronę niezrozumiałe zawodzenia. – Ty tu jesteś bossem?
– Wójtem – odparł tamten, biorąc się pod boki. – Powiedzmy.
– To jej dziecko? – rzucił ostro policjant, wskazując na kobietę.
– Nie.
– To czego tak wyje?
– Każde dziecko to dar od Boga – powiedział spokojnie mężczyzna.
Głód przewrócił oczami.
– Musimy ustalić personalia chłopca i jego rodziców. Skoro ty tu jesteś bossem, to powinieneś wiedzieć. Nie mamy czasu pieścić się z każdym z osobna.
– Już mówiłem. To nie nasze dziecko. – Rom pokręcił głową.
– Taki jesteś pewien? – warknął podkomisarz. – A wy ogarniacie w ogóle, ile dzieci tu macie i czyje są?
Oczy mężczyzny się zwęziły. Zmełł w ustach niezrozumiałe słowo.
– Przecież to gadzio – mruknął, ruchem głowy wskazując na zarośla.
– Co? – zdziwił się Głód.
– Gadzio. Nie nasz. Nie Rom. Obcy.
Głód zaklął, odwrócił się na pięcie i skoczył ku gęstwinie. Przedzierał się przez krzaki, nie zwracając uwagi na czepiające się jego spodni ciernie. Odepchnął stojącego przed namiotem policjanta i szarpnął za połę kotary.
W tramwaju na Podgórze zaczęła przechodzić do porządku dziennego nad Gwizdałowskim i jego mądrościami starego oportunisty. Ma teraz wrócić do swojej celi i zająć się iluminowaniem starych skryptów, czekając na swoje pięć minut w uniwersyteckiej kolejce po sukces? Niedoczekanie! W głowie zaczęła układać plan na dziś. Sprzątanie. Fryzjer. Konspekt artykułu na konferencję we Wrocławiu. I sklepik na Kleparzu, gdzie podobno mają prawdziwy ser Pecorino di Pienza. Chciała wieczorem ugotować coś specjalnego, a francuski piesek przecież byle czego nie zje.
Z zamyślenia wyrwała ją muzyka. Kulawo grany czardasz wypełnił jazgotem puszkę tramwaju. Odwróciła się. Smagły chłopiec uginał się pod ciężarem akordeonu. Podchodził do pasażerów i nie przestając grać, podsuwał im kubek ze Starbucksa przylepiony taśmą klejącą do instrumentu. Starsza pani wyjęła portfel, zagrzechotały dwudziestogroszówki. Zbici w grupkę licealiści pokazywali sobie coś na komórkach. Facet z teczką odwrócił głowę. Dziewczyna ze słuchawkami w uszach uśmiechnęła się przepraszająco.
Chłopiec stanął nad Anką. Nie patrzył na nią, tylko gdzieś ponad jej ramieniem i przebierał palcami po guzikach instrumentu. Miał najwyżej dziesięć lat.
Bezwiednie sięgnęła do torebki. Cofnęła rękę. Rozejrzała się. Nikt nie zwracał na dziecko uwagi.
– Chłopczyku – odezwała się. Miała wrażenie, że wszystkie spojrzenia w tramwaju powędrowały ku niej. – Jest z tobą ktoś dorosły?
Nie odpowiedział, tylko podszedł do kolejnej osoby. Tempo czardasza przyspieszyło.
– Poczekaj – rzuciła za nim Anka. – Gdzie są twoi rodzice? Wiedzą, że tu jesteś?
Chłopiec ruszył ku drzwiom. Usłyszała stłumiony chichot, zaszemrały głosy. Tramwaj stanął na placu Wolnica. Dzieciak skoczył do wyjścia.
Przecież jak już się wmieszała, to tak tego nie zostawi. Zerwała się z siedzenia. Udało jej się go dogonić przed przejściem dla pieszych.
– Nie powinieneś być w szkole? – zapytała. Odwrócił się gwałtownie. Był przerażony. – Chodzisz w ogóle do szkoły? Nie jesteś głodny?
Nie odpowiadał, ale zaczął oddychać szybciej.
– Ktoś cię do tego zmusza? Komu dajesz te pieniądze?
Nagle się odwrócił i puścił pędem na drugą stronę ulicy, uginając się pod akordeonem. Anka patrzyła, jak dziecko przebiega przed ostro hamującym samochodem. Już miała odpuścić, usprawiedliwiając się, że przecież zrobiła, co mogła,