– Zabijasz młodego mężczyznę, układasz go jak na katafalku i czyścisz miejsce zbrodni ze wszystkich śladów krwi. A potem przystrajasz go kwiatami i wkładasz do kieszeni kawałek starego zdjęcia – powiedział Adam zamyślony, wciąż wpatrując się w fotografię. Po chwili dodał: – Po co?
Rawska pochyliła się nad Lorenzem, żeby przyjrzeć się znalezisku.
– Skąd wiesz, że to zabójca włożył zdjęcie? Być może z jakiegoś powodu zrobił to Kos.
– Jest możliwe, choć mało prawdopodobne, że zrobił to ktoś inny niż zabójca, ale z całą pewnością nie zrobił tego Łukasz Kos. Przyjrzyj się tej fotografii – powiedział Adam, podsuwając ją Rawskiej pod nos. – Co widzisz?
– Kobietę w mundurze – zmrużyła oczy, żeby się lepiej przyjrzeć emblematom – skrzydła, Poland. Nie mam pojęcia, o jaką formację może chodzić.
– Prawdopodobnie była w Pomocniczej Lotniczej Służbie Kobiet – wyjaśnił Adam mechanicznie – ale nie o to mi chodzi. Zwróć uwagę na papier. Jest prawie czysty. Ma tylko niewielką rozmazaną smugę krwi na spodzie. Gdyby Kos miał to zdjęcie przy sobie, kiedy padły strzały, utonęłoby we krwi, tak jak lewa połowa kieszeni koszuli.
Rawska pokiwała wolno głową.
– Jedno jest pewne – powiedziała. – Zabójca ma w swojej głowie bardzo spójną historię. Znajdziemy go tylko, jeśli ją zrozumiemy.
W tym momencie podszedł do nich jeden z techników uwijających się w mieszkaniu.
– Znaleźliśmy telefon denata.
Lorenz wiedział, że to niepozorne urządzenie może dostarczyć ogromną ilość informacji na jego temat. Historia połączeń, otwarte karty przeglądarki internetowej, zdjęcia, aplikacje – wszystko, co się tam znajdowało, rzucało światło na to, czym Kos się zajmował, co lubił, jak wyglądały jego ostatnie godziny przed śmiercią. Na pewno ktoś to dokładnie przejrzy i przeanalizuje, ale to później. Teraz interesował go tylko ten esemes, o którym mówił Brylski. Wybrał biało-zieloną ikonę na wyświetlaczu. Na samej górze listy znajdowała się wiadomość wysłana do Marty. Lorenz otworzył zdjęcie na pełnym ekranie. Przedstawiało ten sam widok, który roztaczał się przed jego oczami. Przesunął się o pół kroku w lewo. Teraz mógłby zrobić dokładnie takie samo zdjęcie, jakie dostała narzeczona Kosa. Odwrócił telefon w stronę Izy Rawskiej. Tym razem nic nie ważyła w myślach. Zapytała bez zastanowienia:
– Dlaczego zabójca wysłał to zdjęcie właśnie do narzeczonej?
Lorenz ledwo zauważalnie skinął głową. Iza Rawska umiała postawić właściwe pytanie.
– Ja też się cieszę, że będziemy razem pracować – powiedział i poszedł oddać telefon technikom.
Kiedy Lorenz opuścił miejsce zbrodni, na dworze było już zupełnie ciemno. Przynajmniej nie dostrzegało się wszechobecnej burości. Tylko zapalone latarnie uliczne niepotrzebnie wyciągały z mroku smutne nagie drzewa i poszarzałe trawniki. Adam wcisnął głowę w ramiona. Nie przeszkadzał mu padający śnieg z deszczem, ale nie znosił wiatru, który przenikał go teraz do szpiku kości. Najgorsza pogoda. Mimo że było kilka stopni powyżej zera, marzł bardziej niż przy największych mrozach. Wsiadł do samochodu i włączył ogrzewanie, ale przestał drżeć dopiero, gdy mijał kościół św. Wawrzyńca. Stary budynek górował nad ulicą Redutową, jakby na przekór historii, która tyle razy wciągała go w zawieruchę niespokojnych czasów. Wciąż brała go na świadka kolejnych krwawych wydarzeń. Ale teraz nie było widać żadnych śladów dramatów z przeszłości. Krzyki cierpienia już dawno ucichły. Pozostało kilka zbiorowych mogił, jakieś tablice pamiątkowe i poemat Mickiewicza.
O tej porze na ulicach nie było żadnego ruchu, więc po zaledwie kilku minutach Adam wjechał na ciche osiedle, gdzie małe szare powojenne domki przeplatały się z brzydkimi willami z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mijał kolejne budynki, szukając właściwego numeru. Wreszcie zaparkował przed dużym, niezbyt ładnym domem. Na sąsiedniej posesji stała drewniana chata, która wyglądała na opuszczoną. Pewnie niedługo zastąpi ją luksusowa willa. Lokalizacja była dobra.
Lorenz nacisnął guzik przy furtce. Po chwili domofon zabrzęczał. Komisarz wszedł na podwórko. Minął dużego świątecznego renifera. Jego nos pulsował wesołym czerwonym światłem, jakby nikt mu nie wytłumaczył, że takie zachowanie nie przystoi w domu żałobnym. W otwartych drzwiach czekała na niego zadbana kobieta koło pięćdziesiątki.
– Komisarz Adam Lorenz – przedstawił się i pokazał służbową legitymację. – Chciałbym porozmawiać z Martą Kamińską.
Kobieta nie wyglądała na zaskoczoną. Na pewno spodziewała się takiej wizyty.
– To moja córka – powiedziała, dyskretnie ocierając łzę z policzka, i przepuściła Adama w drzwiach. – Proszę wejść.
W domu paliły się wszystkie światła, jakby gospodarze próbowali żarówkami odgonić ciemność, która niespodziewanie wkradła się w ich życie.
Na środku salonu stał stół przykryty białym haftowanym obrusem. Wyglądał równie pięknie, co smutno. Na talerzach ułożono zwinięte lniane serwety, utrzymywane w ryzach przez srebrne pierścienie. Nie było sztućców, a skromne stroiki i świece stały wszystkie razem z boku stołu.
– Zaprowadzę pana do pokoju Marty. Siedzi tam, odkąd przywiózł ją radiowóz. Nie chce wyjść. Teraz jest z nią mój mąż.
Kobieta delikatnie zapukała i otworzyła drzwi do pokoju córki. Adam wszedł do środka. Nie zamierzał składać Marcie kondolencji. To nie miało sensu. Wiedział, że słowa współczucia są jak natrętne muchy, które chce się jak najprędzej odgonić, żeby móc z powrotem zapaść się w głąb siebie. W pustkę. Pamiętał.
– Martusiu, to jest komisarz Lorenz – odezwała się matka cicho. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale głos uwiązł jej w gardle. Patrzyła na martwą twarz córki i jej opuchnięte czerwone oczy, w których nie było już łez, i czuła, że to ją przerasta. Mogła tylko stać z boku i patrzeć, jak jej dziecko cierpi. Nie miała mocy, by ukoić jej ból. Pogłaskała ją delikatnie po policzku. Tylko tyle mogła zrobić.
Kiedy rodzice wyszli z pokoju, dziewczyna popatrzyła na Lorenza i skinęła głową, jakby chciała wyrazić swoją gotowość do współpracy. Potem jej spojrzenie powędrowało w kierunku leżącego na dywanie bukietu kremowych róż.
– Chciałbym rozpocząć od uporządkowania informacji – odezwał się wreszcie komisarz. – Łukasz Kos był pani narzeczonym, jutro mieliście brać ślub.
Marta Kamińska skinęła głową, nie odrywając wzroku od wiązanki.
– To pani znalazła jego zwłoki?
Zaczęła jej drżeć broda, ale zacisnęła kurczowo szczęki, żeby zapanować nad słabością.
– Dziś mieliśmy się wcale nie spotykać. Rano Łukasz miał jeszcze iść na chwilę do pracy, żeby coś dokończyć, a Wigilię postanowiliśmy spędzić osobno. Ostatni raz. Kiedy dostałam tego esemesa, przez chwilę w ogóle nie rozumiałam, na co patrzę.
– Co