Nie odpowiedział Mateuszowi. Obydwaj dobrze wiedzieli, że nie po to padło to pytanie.
Lorenz niejednokrotnie stawał już na czele grupy dochodzeniowej i prowadził odprawę. Nigdy jednak nie wchodził w rolę trenera, który zagrzewa do walki swoich zawodników. Nie próbował dodawać policjantom entuzjazmu hasłami: „Bierzmy się do roboty. Musimy dorwać tego skurwysyna!”. Adam nie lubił kiczu ani zbędnego gadania. Dlatego teraz odwrócił się i bez słowa wyszedł z pokoju.
Uznał, że to wystarczająco wyraźny sygnał, że odprawa dobiegła końca.
Sara siedziała na kanapie i czytała. A dokładniej rzecz ujmując, udawała, że czyta. Jej wzrok prześlizgiwał się po literach, ale słowa pozostawały bez treści. Dwa zapętlone zdania kręciły się w jej głowie, ale ich sens nie mógł się przebić przez mur myśli. Co jakiś czas zerkała na męża, który też siedział na kanapie i czytał. Tak to przynajmniej wyglądało, ale Sara wiedziała, że on też udaje. Od dawna już nie przewrócił strony. Często spoglądał na telefon, który leżał tuż obok niego. Obok niego, ale tak naprawdę pomiędzy nimi.
Zastanawiała się, czy teraz już zawsze tak będzie. A może będzie gorzej. Staną się obcymi sobie ludźmi, którzy ciągle są obok siebie, ale od dawna nie razem. A może to już się z nimi stało, tylko nie zauważyła. Proza życia, która odsuwała ich od siebie, każdego dnia po troszku, prawie niezauważalnie, wreszcie podsumowała narastający przez lata dystans i rzuciła jej go w twarz z całą mocą. I teraz ona niepotrzebnie się dziwi, że siedzą po przeciwnych stronach kanapy, a pomiędzy nimi leży telefon.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy Radek zrobił się taki skryty i zajęty. Odsunął się od niej, uciekł do środka siebie i zamknął za sobą drzwi.
Jeszcze rok temu w święta siedzieli na kanapie razem. Nie pamiętała, czy byli wtuleni, czy siedzieli każdy w swoim rogu, a Radek leniwie głaskał ją po stopach. Ale na pewno siedzieli razem. Nie tak jak teraz.
Teraz nie umiała odgadnąć jego myśli.
Nie da się zaznaczyć kółkiem w kalendarzu dnia, kiedy nastaje nowa, inna rzeczywistość. Takie zmiany zakradają się po cichu, niepostrzeżenie.
Pierwszy raz poczuła, że jest inaczej, w kwietniu, niedługo po pogrzebie jego mamy. To było w dniu trzydziestych szóstych urodzin Sary. Jak co roku dostała bukiet czerwonych róż i malutkie pudełeczko od jubilera, ale kiedy Radek składał jej życzenia, pocałował ją trzy razy w policzek. Prawy, lewy i znowu prawy. Aż trzy pocałunki. A jednak ten gest był po stokroć mniej intymny niż jedno miękkie i lekko przedłużone cmoknięcie, kiedy zamykał ją w swoich ramionach.
Dopiero wtedy zaczęła zwracać uwagę na to, że jest ciągle nieobecny. Fizycznie jedynie czasami, ale duchowo ciągle. Potrafił na całe godziny zamykać się w swoim pokoju. Po co? Tego nie wiedziała.
Przez długi czas pomieszczenie było puste, a oni po kilku latach spędzonych w małej kawalerce rozkoszowali się luksusem posiadania zbędnej, niejako, przestrzeni. Żonglowali pomysłami, jak można zaaranżować pusty pokój. Obok typowych rozwiązań, takich jak urządzenie gabinetu czy garderoby, rozważali siłownię, kino, pracownię malarską dla Sary albo ciemnię do wywoływania zdjęć dla Radka. Któreś z nich zaproponowało nawet oranżerię.
Nie śpieszyli się jednak z podejmowaniem decyzji, bo w głębi serca oboje czuli, że żaden pokój nie da im tyle radości co właśnie świadomość, że mogą z nim zrobić, co tylko chcą. Puszczali więc wodze fantazji, urządzając go w swojej wyobraźni na nowo i na nowo. Bez końca bawili się pomysłami i czuli się tak, jakby byli właścicielami całego pałacu, a nie jednego pustego pokoju.
Teraz stały w nim meble po matce Radka. Żadne antyki, zbieranina z prl-u, która po renowacji mogłaby być skomplementowana określeniem retro. Tak, z łuszczącym się miejscami lakierem i spłowiałą sflaczałą tapicerką meble były po prostu stare. Jasnobrązową komodę z przeszkloną witryną Radek w całości wypełnił książkami. Na małym biurku z trzema szufladami pojawił się jego laptop. W rogu pokoju stała jeszcze dwudrzwiowa szafa z zaoblonymi rogami, ale Sara nie wiedziała, co jest w środku. Nie chciała tam zaglądać. Nie lubiła tego pokoju. Odkąd ponad pół roku temu jej mąż przekształcił go w muzeum własnej matki, w ogóle przestała tam wchodzić. Pod oknem stał turkusowy fotel z drewnianymi podłokietnikami, jedyny chyba model dostępny w Polsce w latach pięćdziesiątych. To pewnie w nim przesiadywał Radek. Obok była lampa podłogowa ze stoliczkiem, na którym – dokładnie tak jak za czasów, gdy właścicielką była teściowa Sary – na lśniącym brązowym blacie bieliła się koronkowa serwetka.
Telefon zawibrował krótko. Radek odblokował ekran kciukiem, a potem zaczął powoli przesuwać palec wskazujący po wyświetlaczu. Teraz nie udawał, że czyta.
Sara odłożyła książkę na oparcie kanapy i wstała. Wsunęła bose stopy w miękkie kapcie, które były równie ładne, co niepraktyczne. Sama by sobie takich nie wybrała. Czekały na nią wczoraj pod choinką. Wiedziała, że za miesiąc będą brudne i rozchodzone, a miękka gąbka podeszwy zmieni się w cienki twardy placek, z którego będzie można precyzyjnie odgadnąć jej wadę postawy. Na razie jednak delektowała się dotykiem delikatnego kremowego puchu.
– Idę do Leny – powiedziała. – Zobaczę, czy udało jej się już złożyć do końca cały domek.
Na dźwięk imienia córki Radek nieznacznie opuścił telefon i uśmiechnął się przelotnie.
– Mam nadzieję, że nie. Sam bym chętnie zbudował coś z lego. Powiedz jej, żeby trochę dla mnie zostawiła. Zaraz do niej przyjdę.
Sara nie odpowiedziała. Jej wzrok padł na ekran telefonu. Radek prawie od razu zgasił wyświetlacz i jakby dla dodatkowej pewności odłożył telefon na kanapę obudową do góry, nie zdążyła się więc przyjrzeć. Obraz mignął jej tylko przez ułamek sekundy, ale poczuła, że jej mięśnie mimowolnie się usztywniają, serce zaczyna walić szybciej, a policzki i kark nieprzyjemnie mrowią. Nie chciała tego. To współczulny układ nerwowy zadecydował, że organizm został wystawiony na stres, należy więc postawić go w stan mobilizacji. W ciągu mikrosekundy w jej ciele rozpętała się chemiczna burza. Po neuronach z prędkością stu dwudziestu metrów na sekundę pędziły impulsy elektryczne, które po dotarciu do synapsy przekształcały się w sygnał chemiczny. Neuroprzekaźniki, niczym kurierzy niosący wojskowe rozkazy, łączyły się z receptorami kolejnych komórek. Rozszerzyły się źrenice, wzrosło tętno i siła skurczów serca.
Sara patrzyła na Radka z niedowierzaniem. Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić swój rozszalały organizm. Czuła, że jej nozdrza są nienaturalnie rozwarte. Chciała wyjaśnień. Chciała zadać mężowi tysiąc pytań. Ale nie zadała żadnego.
Bez słowa odwróciła się i poszła do pokoju córki.
Adam stał obok swojego biurka i wpatrywał się w zawieszoną na ścianie dużą mapę Warszawy. W jednej ręce trzymał wydruk przedstawiający rozmieszczenie kamer monitoringowych na Woli, w drugiej żółtą pinezkę, która po chwili dołączyła do znajdującego się na mapie skupiska niedużych plastikowych trzonków w tym samym kolorze. Wszystkie koncentrowały się wokół pojedynczej czerwonej pinezki wbitej dokładnie w połowie długości ulicy Elekcyjnej. To od niej się zawsze zaczynało. Czerwona zawsze była pierwsza. Miejsce zbrodni. Potem dochodziło mnóstwo kolejnych informacji. Rozmieszczenie kamer, miejsce znalezienia broni, miejsca pracy i zamieszkania ofiary, rodziny, podejrzanych. Kolorowe trzonki pinezek tworzyły wzory i linie, wśród których Adam godzinami szukał powiązań i schematów. Wraz z nowymi poszlakami dochodziły kolejne kolory i kolejne plastikowe